Spis treści
Podróż koleją z Polski do Nowosybirska
29 lipca
Andrzej, mój i Joli kolega,
odwiózł nas na dworzec w Poznaniu. Próbowałem jeszcze rozmienić 100$
na mniejsze nominały ale bezskutecznie. W każdym z kantorów rozkładano
tylko ręce. Zbliżyliśmy się do grupki z plecakami i okazało się że to nasi.
Jeszcze brakowało Tomka i Darka, którzy robili ostatnie zakupy. Kupiliśmy
trochę gazet i napoje i już trzeba było iść na peron. Pociąg ma stać
tylko 3 minuty, więc trzeba było się śpieszyć. Gdy o 19-tej podjechał to
nie mogliśmy znaleźć naszego wagonu. Nasz miał numer 267 i znaleźliśmy
go dopiero pod koniec składu. Prowadnica jak nas zobaczyła z tymi wielkimi
plecakami to zrobiła wielkie oczy i cały czas mówiła aby nie uszkodzić
lamp podsufitowych. Ledwo się wtarabaniliśmy do środka to pociąg ruszył
jak z kopyta. Było nas 8 osób ale miejscówki w 3 przedziałach. Na szczęście
jeden przedział nr 6 był nasz. W przedziale nr 5 był jakiś ciemnowłosy
typ. Obsypany złotem że aż kapało. Po chwili rozmowy okazało się, że to
Libijczyk. Znał rosyjski ale chciał rozmawiać tylko po niemiecku. Darkowi
udało się z nim dogadać aby przeniósł się do następnego przedziału. Niestety
nie było drugiego faceta bo poszedł do restauracji. Po godzinie się zjawił
i zgodził się przenieść do innego przedziału. Mieliśmy dwa swoje przedziały!
W 6-tym byłem z Jolą,
Buksem i Baśką, w 5-tym była Kamila, Agnieszka, Darek i Tomek. Teraz największy
kłopot aby się pomieścić w takim przedziale z tobołami. Gdy się spokojnie
rozejrzy po przedziale to można znaleźć dużo miejsca. Łóżka dolne się uchylają
i można wsadzić tam sporo tobołów ale ...nie plecaki, bo są zbyt długie.
Nad drzwiami jest bardzo duża wnęka gdzie wchodzą 3 plecaki i coś jeszcze.
Po 15-tu minutach wszystko było na swoim miejscu. Dostaliśmy pościel, ręczniki,
worki na śmieci. Prowadnica, tak w ogóle to miała na imię Lena i była chyba
najładniejszą z całego pociągu, pytała się jeszcze czy potrzebujemy kubki
i sztućce. Wagon jak się okazało nie miał otwieranych okien ale za to miał
klimatyzację!
Na granicy, około północy
byliśmy w Brześciu, na granicy. Trochę się denerwowałem gdyż pieczątki
AB mogą nie wystarczyć i co wtedy? Tomek z Darkiem mieli załatwione papiery
z uczelni i z „Przeglądu Leśniczego” że jadą w takim i takim celu. My natomiast
nie mieliśmy tak solidnego zabezpieczenia. Tylko mogliśmy liczyć na szczęście.
O 1.30 zaczęła się odprawa i nic od nas nie chcieli. Pytali tylko czy służbowo
i gdzie jedziemy.
Starsza kobieta, która była
parę przedziałów dalej miała niekompletne dokumenty. Nie chcieli jej przepuścić
przez granicę. Tłumaczyła się, że jedzie z Berlina i jedzie do rodziny
w odwiedziny. Celnicy uparli się jednak aby opuściła pociąg. Ona na to
że się stąd nie ruszy, dopóki nie przyjdzie naczelnik. Jak chcą to mogą
ją rozstrzelać bo i tak nie wyjdzie. Trochę tam ponarzekali, chodzili w
tą i z powrotem, kombinowali i ....sobie poszli. Babcia mogła odetchnąć
z ulgą. Później zaczęła się wymiana wózków bo są tu szersze tory.
30 lipca
Za oknem padał deszcz więc
widoki raczej nieciekawe. Widać jednak różnicę w porównaniu z Polską. Większa
bieda. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Orszy, gdzie zaczynał się już handel
peronowy. Babiny co chwilę podchodziły pod nasz wagon oferując napoje,
ryby, piwo i coś do jedzenia. Z Piotrkiem kupiliśmy po browarze za 10 rubli
sztuka. Było dobrze schłodzone!
Granicę z Rosją przejechaliśmy
nawet o tym nie wiedząc. Doliczamy czas +2 godziny, i jest to czas moskiewski.
Rozkłady jazdy pociągów w Rosji są w oparciu o czas moskiewski. Trzeba
o tym pamiętać, bo jadąc koleją transsyberyjską co chwilę trzeba zmieniać
czas.
Rano prowadnica, odkurzyła
nasz przedział co wprawiło nas w duże zadowolenie. W cztery osoby, śpiąc,
jedząc, chodząc to śmiecimy tak, że aż wstyd. A tu miła niespodzianka!
Wieczorem spotkanie przy winku,
wódeczce i piwku. Poznajemy się nawzajem, bo niektórzy z nas pierwszy raz
się widzą na oczy.
31 lipca
Objeżdżamy Moskwę od dołu
i mamy dojechać dzisiaj do Saratova. Niestety pociąg więcej jak 70 km/h
nie przekracza i dlatego też jedzie on tak długo. Co jakiś czas przychodzą
do naszego przedziału handlujący Rosjanie. Oferują golarki, karty, igły,
miedziane naczynia i wiele innych rzeczy.
Do Saratowa dojechaliśmy około
18-tej i mamy wolny czas do 0:47. Nasz wagon przetoczono na bocznicę gdzie
mieliśmy ten czas przeczekać. Później mają nas dołączyć do składu jadącego
do Nowosybirska. Problem w tym że klimatyzacja nie działa podczas postoju
pociągu a na zewnątrz jest duży skwar. Trzeba było stąd po prostu uciekać.
Darek zgodził się zostać w pociągu aby popilnować rzeczy.
Wyszliśmy na miasto dzieląc
się na dwie grupy. Wchodząc na dworzec uderza od razu wielki smród spoconych
ludzi, brudu i nieczyszczonego pomieszczenia. Normalnie rzygać się chce!
Z dworca można zamówić rozmowę międzynarodową więc dziewczyny dzwoniły
do domów aby uspokoić rodziny, że jest wszystko w porządku. Wychodząc na
zewnątrz skupiała się na nas uwaga wszystkich wyczekujących. Ci ludzie
są ubrani znacznie gorzej od nas. Chyba było widać od razu że jesteśmy
„innostrańcy”. Mieliśmy tylko nadzieję, że się do nas nikt nie przyczepi.
Gdy wychodzi się z tego dworca, na wprost stoi....no kto? .....sam towarzysz
Lenin. Pomnik dumnie góruje nad wszystkimi wokół. Dla nas to prawdziwa
gratka, ruszyliśmy tam aby zrobić zdjęcia. Przechodzi się przez asfaltową
drogę, która była tak klejąca, że ciężko było oderwać nogi!
Wielu ludziom podoba się te
miasto ale we mnie wzbudzało tylko obrzydzenie. Wszędobylskie niechlujstwo,
brud, śmierdzące spalinami autobusy. Zauważyliśmy, że kierowcy są panami
na drodze. Pieszy nie ma w ogóle nic do gadania. Widzieliśmy jak stara
babina z laską musiała wręcz uciekać z ulicy aby jej przypadkiem nie przejechano.
Kierowca zamiast zwolnić to jeszcze bardziej przyśpiesza! Coś niesamowitego.
Pewnego razu przechodząc przez ulicę, kierowca skręcając w naszą ulicę
powinien nam ustąpić pierwszeństwa. Ale gdzie tam! Nie dość tego
że mało nas nie rozjechał to jeszcze otrąbił i coś wygrażał ręką. Co za
zwyczaje!!!
Ulicą Moskiewską dochodzi
się do głównego placu na którym jest...drugi Lenin. Tyle że większy!
Urzędy i banki usytuowane
wokół mają nowe i nowoczesne budynki. Trochę dalej widać drewniane rozpadające
się domki. Brzydkie podwórka i ogrodzenia. Jedynie główny deptak miasta
wygląda w miarę przyzwoicie. Dużo tu młodzieży i bogatszych ludzi. Dziewczyny
ubierają się bardzo wyzywająco oraz mają agresywny makijaż. Czytałem artykuł
przed wyjazdem, że właśnie trwa w Rosji rewolucja seksualna. Stwierdzam,
że jest to fakt. W Polsce nie widziałem tak śmiało ubranych(a w zasadzie
rozebranych) dziewczyn. Na szczęście u młodych dziewczyn nie spotyka się
złotych zębów ale u tych 30-to letnich jeszcze się zdarzają. Mentalność
młodych się na szczęście powoli zmienia. Siedząc przy deptaku sącząc powoli
piwo zauważyłem, że jest bardzo dużo ładnych dziewczyn. Niestety malują
się bardzo ostro i wyglądają wtedy okropnie!
Wróciliśmy do wagonu późnym
wieczorem. Wewnątrz przedziału wielki zaduch a toaleta zamknięta. W Rosji
ubikacje przed określonymi miastami są wcześniej zamykane. Może to być
i z 40 minut przed tym aż stanie pociąg. Ciężko się było nam do tego przyzwyczaić
gdyż w Polsce nie ma takich ograniczeń. W Saratowie gdy postój trwa 8
godzin to trzeba chodzić na dworzec, co nie jest zbyt przyjemne.
1 sierpnia
Obudziło mnie gorąco gdyż
od dłuższego czasu nie chodziła klimatyzacja. Okazało się, że to Samara.
Dworzec jest w trakcie przebudowy, ale już widać konstrukcje ze stali i
szkła. Bardzo ciekawie to wygląda.
Następnym dużym miastem była
Ufa, za którą będziemy przekraczać granicę Europy z Azją. Stało się to
około północy. Wśród nas tylko Tomek i Darek mogli się tym już pochwalić.
Poprzednio byli nad Bajkałem. W związku z tym, że większość z nas była
żółtodziobami to zrobiono nam chrzest. Polegał o na tym, że trzeba było
wypić specjalną mongolską herbatę. Przepis na nią jest taki, że oprócz
zwykłej herbaty trzeba dodać sól, tłuszcz. Po rytualnym wypiciu przez każdego
tego „świństwa” przystąpiliśmy do drugiej części chrztu, który nazywano„bryzganiem”.
Wlewamy trochę spirytusu do kubka, następnie środkowy palec macza się w
nim i wodzi po obrzeżu kubka z godnie ze wskazówkami zegara. Później strzepuje
się palcami w kierunku ziemi i nieba. Upijamy trochę i znów maczamy palec,
wodzimy po obrzeżu i bryzgamy przez lewe i prawe ramię, nad głową i wypijamy
część. Trzeci raz maczamy palec i wodzimy po obrzeżu i bryzgamy w
cztery strony świata, wypijamy resztę spirytusu.
Dla kobiet może być wersja
łagodniejsza bo można zastąpić spirytus po prostu wódką.
O 3.30 zwinęliśmy się do swojego
przedziału. Pod czas imprezy okazało się, że Darek współpracował kiedyś
z mojego ojca znajomym – Jakubcem. Jaki ten świat mały!
2 sierpnia
Dziś ostatnia doba podróży.
Pomimo spóźnienia to powinniśmy dojechać na czas czyli o 3 rano czasu moskiewskiego.
Tam na miejscu trzeba dodać +3 godziny. W sumie różnica czasu do Polski
będzie +5 godzin! Trzeba się będzie przestawić ze snem.
Wczoraj kupiłem bułki z ziemniakami.
Pieczone są jak pączki i smakują wyśmienicie. Szczególnie gdy są jeszcze
ciepłe. W wagonie można kupić też piwo ale żądają sobie 25 rubli. Dobrze,
że było schłodzone.
Około 10-tej zatrzymaliśmy
się w Pietropawłowsku, mieście leżącym już w Kazachstanie. Takiego handlu
peronowego to jeszcze nie widziałem! Ledwo się można było opędzić od handlarzy.
Wreszcie dostałem melona, których tak szukałem. Dostałem tanio bo za 7
rubli. Ale był dobry!
Można było też kupić tort,
paprykę, pomidory, owoce, wodę mineralną. Wysiadła tu Valentina, 11-to
letnia dziewczyna, która jechała z nami od samego początku. Większą część
podróży spędzała u nas w przedziale, gadając z Piotrkiem i Basią. Ledwo
się można było od niej opędzić.
W następnym mieście – Bualevo-
wsiedli celnicy z Kazachstanu. Byli bardzo zdziwieni, że nie mamy pieczątek
wjazdu. Długo się zastanawiali co zrobić bo nie mogli wbić wyjazdowej pieczątki
gdy nie ma tej wjazdowej. Po 10-ciu minutach w końcu sobie poszli.
3 sierpnia
Wysiedliśmy punktualnie o
3-ciej czasu moskiewskiego w Nowosybirsku. Dobrze, że lokalnego była 6-ta.
Mogliśmy kupić sobie coś do jedzenia i picia. Gdy weszliśmy na dworzec
to szczęki nam opadły! Takich marmurów i ładnego wnętrza to dawno nie widziałem.
Czysto i bez smrodu – to cud jak na dworzec w ogóle a szczególnie rosyjski!
Podzieliliśmy się na zespoły bo trzeba kupić miejscówki powrotne do Polski.
Trzeba było też wymienić dolary. Na granicy powrotnej mogą się czepiać
więc trzeba mieć glejt z państwowego banku. Niestety wszystko jeszcze pozamykane
więc mogłem obserwować jak wielkie miasto powoli budzi się do życia. Obok
dworca można kupić smażone „cziburiaki „ i „coś tam jeszcze”. Cziburiaki
to takie duże pierogi z mięsem smażone na oleju. Z początku obawiałem się
jeść mięso ale po kilku konsumpcjach nic się nikomu nie stało, więc nie
jest tak źle w Rosji!
Po otwarciu kasy zaczęliśmy
załatwiać sprawę. Pani w okienku wzięła od nas dokumenty i zamknęła okienko
na blisko godzinę. Wszystkich następnych klientów odganiała jak przykre
muchy. Miejscówki kosztowały 938 rubli i na szczęście wszystkie w dwóch
przedziałach. Za stała grupka Hiszpanów, którzy wybierali się do Irkucka
i dalej nad Bajkał. W ogóle nie znali rosyjskiego i próbowali się porozumieć
z kasjerką przy pomocy rozmówek hiszpańsko-rosyjskich. Rozbawiło nas to
ogromnie ale postanowiliśmy im pomóc. Okazało się, że bilety są ale na
pociąg dopiero za cztery dni! Nieźle co?
W międzyczasie trzeba było
załatwiać bilety na pociąg do Bijska. Niestety okazało się, że nie ma już
biletów! Byliśmy w kropce. Darek poszedł zobaczyć czy są jakieś autobusy.
Gdy wychodziliśmy z Tomkiem z kasy biletowej to plecaki już były w wynajętym
busiku, który Darkowi dało się załatwić. Za 350 rubli na osobę. W chwilę
potem byliśmy w drodze. Nie na długo wprawdzie bo facet zaraz się zatrzymał
przy Lexusie z dresowcami w środku. Wyszedł młody szczun w pasiakach i
czarnych okularach i kazał jeszcze zapłacić za dodatkowe dwa puste
miejsca, które były zajęte przez nasze plecaki. Wyśmialiśmy go mówiąc,
że umawialiśmy się inaczej i nie zapłacimy ani grosza. Po 10-ciu minutach
targowania się zapłaciliśmy dodatkowe 200 rubli. Dzieląc to na 8 osób nie
jest to w końcu fortuna. Pędziliśmy po chwili szeroką drogą w Kierunku
Bijska. Jechaliśmy Gazelą, busem rodzimej produkcji. Zasuwaliśmy prawie
cały czas 100 –110 km/h. Ze dwa razy zatrzymywała nas Milicja, co odchudzało
trochę portfel kierowcy. Normalne jest że się płaci bez gadania 20-50 rubli.
Drogi....to coś strasznego
w Rosji. Co drugi samochód ma popękaną szybę, gdyż kamienie spod kół samochodów
jadących z naprzeciwka co chwilę uderzają w nasz bus. Remont drogi w Rosji
polega na tym, że wylewa się smołę na drogę i sypie gruby grys. Jak się
po tym przejeżdża to jest taki łomot, że aż w głowie dzwoni.
Kierowcą był sympatyczny czterdziestokilkuletni
facet. Opowiadał nam, że był w Afganistanie i o ogólnej sytuacji w Rosji.
Twierdził, że wieś przeżywa kryzys, gdyż nie ma pracy po rozpadzie kołchozów.
W mieście jest trochę lepiej ale młodzież się w ogóle nie uczy bo nie ma
za co. Wszędzie jest bandytyzm, narkotyki i alkohol.
Do Bijska dojechaliśmy trochę
przed 16-tą i byliśmy potwornie umęczeni tym rzucaniem na boki i w górę
i w dół. Wysiedliśmy na dworcu wzbudzając wielkie poruszenie. Mafiozi miejscowi
pytali się, gdzie chcemy jechać ale my mówiliśmy, że dzisiaj zostajemy
w Bijsku. Dali nam więc zaraz spokój.
Również i tu podzieliliśmy
się na grupy. Darek z Tomkiem mają poszukać jakiegoś hotelu i księdza Andrzeja.
Natomiast ja z Jolą zaczęliśmy szukać map. W Nowosybirsku było zbyt mało
czasu więc może tu się dostanie. Jednak na pytania w księgarniach robiono
wielkie oczy i nikt nie potrafił nam powiedzieć gdzie je można dostać.
Na targu obok dworca kupiliśmy
arbuza i widziałem też melony z tymże dość drogie.
Wróciliśmy przed dworzec do
plecaków. Postanowiłem wejść na sam dworzec aby zobaczyć pociągi do Nowosybirska.
Jest jeden o 17.25 czasu moskiewskiego.
Spotkałem tu naszego kierowcę,
który pytał się co szukam. Obok siedziała jakaś grupka z plecakami. Spytał
się ich czy mają mapę Ałtaju. O dziwo mieli. Niestety tylko 1:1 000 000
ale to pierwsza mapa jaką w ogóle widzę. Facet poprosił kobietę aby mi
sprzedała ale nie chciała tego zrobić bo bardzo ciężko ją było zdobyć.
Ale zaoferowała, że mogę odbić ją teraz na ksero. Niestety po 15 minutach
szukania okazało się, że nie ma tu w ogóle ksera. Babka w końcu podarowała
mi tą mapę chociaż już nie chciałem – skoro tak ciężko ją zdobyć. Zrewanżowałem
się kilkoma snikersami i M&M-sami. Nawet była chyba zadowolona z tego
obrotu sprawy. A ja miałem mapę!
Gdy koczowaliśmy przy plecakach,
przechodzili obok jacyś ludzie gór – można to było poznać po ubiorze- których
zaczepiliśmy. Pytaliśmy ich o trasę na Grzbiety Czujskie. Doradzili nam
jak pójść oraz dostaliśmy kserówkę najdokładniejszej mapy jaka w ogóle
istnieje.
Po godzinie zjawiłą się reszta.
Dwa przystanki tramwajem jest Gostynica Centralan (Hotel). Nocleg nie jest
drogi bo 113 rubli na osobę. Gdy weszliśmy do pokojów to warunki odpowiadały
cenie. Zimna woda, tandeta, musztardówki na parapecie, rozwalające się
łóżka i drzwi. Dobrze, że to jedna noc. Obok Gostynicy jest bardzo dobrze
zaopatrzony minimarket, gdzie można kupić nawet wina gruźińskie i mołdawskie
(90-120rubli).
4 sierpnia
Darek umówił się z kierownikiem
szkoły muzycznej, że zostawimy tam nasze toboły jak się przeniesiemy
z gostynicy. Zna on podobno naszego księdza, który właśnie jest w Nowosybirsku.
Gdy przybyliśmy na miejsce to okazało się, że to tylko zbieżność nazwisk
i ta osoba, którą on zna nie jest księdzem. Ale się porobiło!
Kierownik jest Niemcem i po
rosyjsku w ogóle nie chciał z nami rozmawiać. Ale w końcu pozwolił zostawić
toboły na jakiś czas.
Popędziliśmy zaraz do OWIRU,
biura meldunkowego. Przybywając na teren Rosji należy w ciągu trzech się
zameldować. Po półgodzinnym poszukiwaniu tego urzędu wreszcie znaleźliśmy
jego budynek. Niestety nigdzie nie było wywieszki, które to drzwi. Jakaś
kobieta w końcu powiedziała, że trzeba mocno walić w stalowe drzwi na parterze
budynku. Gdy tak zrobiliśmy, po chwili coś zaszurało i usłyszeliśmy jak
otwierają się jakieś zapadki i drzwi urzędu nam otworzono. Nikt się nami
nie przejmował i dopiero jak Tomek usiadł naprzeciwko urzędniczki, to zapytano
się co chcemy. Gdy wyjaśniliśmy o co chodzi to powiedziano nam, że
musimy się zameldować w Nowosybirsku. Tłumaczyliśmy, że jedziemy w góry
i itd. Ale nic to ją nie obchodziło. Zdecydowaliśmy się olać sprawę i sobie
poszliśmy. Gdy zjawiliśmy się w szkole muzycznej to kierownik skontaktował
się z naszego księdza znajomym, który obiecał zabrać nasze toboły.
Wymieniliśmy walutę i autobusem
102 (można też 17,117) spod gostynicy dojechaliśmy za most czujski i stamtąd
dotarliśmy do domu księdza Andrzeja. Dookoła domu budowlany nieporządek.
Dom w trakcie remontu ale w środku wyglądał już całkiem nieźle. Przywitali
nas Kowalski(pułkownik) z żoną i Żina. Ksiądz ma przyjechać dzisiaj około
23-ciej więc musimy poczekać.
W międzyczasie kobiety zrobiły
dla nas obiad. Poczęstowano nas faszerowaną jak gołąbki papryką i sałatką
warzywną oraz ziemniaki.
Spędziliśmy kilka godzin na
rozmowach o Polsce i o tym co się w Rosji dzieje.
Późnym wieczorem ks.Andrzej
dojechał i okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Prowadzi gazetkę
religijną i raz w miesiącu musi jechać na tydzień do Nowosybirska. Właśnie
z takiej eskapady teraz wrócił. Zakup domu i ziemi sponsorowała niemiecka
fundacja. Zakupiła również sprzęt komputerowy. Jest tu nawet internet co
jest dla ks. Andrzeja oknem na świat!
Czuje się w tym miejscu polską
atmosferę i serdeczność. Oaza polskiej kultury!
Z księdzem przyjechała Ania,
która będzie pomagać księdzu przez najbliższy rok
Była tu niedawno ekipa z Krakowa,
która jest pod Biełuchą. Może się jeszcze spotkamy?
Dostałem dwie mapy, które
były jeszcze lepsze od tej co wcześniej dostałem.
Rozmawialiśmy do późnych godzin
nocnych. Przespaliśmy się w największym pokoju.<
Jezioro Teleckie
5 sierpnia
Obudziła nas polska piosenka.
Zrobiliśmy wspólne śniadanie. Umówiony człowiek z busem już na nas czekał.
Zapakowaliśmy się do samochodu i po serdecznym pożegnaniu ruszyliśmy w
drogę.
Kierunek Jezioro Teleckie.
Z Bijska prowadzi główna droga,
która dochodzi aż do Mongolii. Ma ona nazwę Czujski Trakt. Aby dostać się
nad Teleckie, trzeba dojechać do stolicy regionu Górno-Ałtajska. Dwa razy
zatrzymywała nas milicja ale po chwili jechaliśmy dalej.
40 km przed jeziorem, jedziemy
cały czas wzdłuż rzeki Bija, która bierze swój początek właśnie z tego
jeziora. Droga fatalna gdyż jedziemy po szutrze, który za tylnymi kołami
wzbija takie tumany kurzu. Jeżeli jedzie ktoś z naprzeciwka to można i
kilka minut jechać w chmurze pyłu. A droga cały czas wije się tak jak meandruje
rzeka.
Na jednym z postoi siedziały
babiny i sprzedawały różne specjały. Między innymi orzeszki limby, które
są niesamowicie duże w porównaniu do tych w Polsce. Są bardzo smaczne i
pożywne.
Wreszcie dojeżdżamy do wioski
Iogacz, w której mieszka leśnik, który być może pomoże nam zobaczyć jezioro.
Wokół jeziora są tak zwane „zapowiedniki”, coś w rodzaju parku narodowego
ale nie można tam w ogóle wchodzić. Patrząc na mapę okolic jeziora, to
nie widzieliśmy żadnych ścieżek ani dróg, którymi można byłoby pochodzić.
Okazało się, że leśnika nie
ma i może będzie za dwa dni. Fatalnie! No ale nic, jego żona pozwoliła
nam się rozbić na okolicznej działce. Przynajmniej namioty będą w bezpiecznym
miejscu.
Kobieta zaprosiła nas na obiad.
Młode ziemniaki z kwaśnym mlekiem i sałatką z ogórków smakowały wybornie.
Z wielkiego półmiska nie został ani jeden ziemniak.
Po obiedzie ruszyliśmy nad
jezioro. Wioska, która leży nad samym jeziorem jest dość rozległa. Ulicami
były zwykłe drogi polne. Wszędzie łazi samopas bydło. Ludzie przyglądają
się nam z ciekawością. Dużo jest osób ze skośnymi oczami, czyli rdzenni
mieszkańcy tych ziem – Ałtajcy. Niestety co chwilę widać kogoś pijanego
i to tak solidnie. Co dziwne, bardzo dużo kobiet chodzi pijanych. W Polsce
nie jest to tak widoczne jak tam.
Pojawiają się i tu kontrasty.
Bardzo dużo biednych domów a pośród nich pojawiają się, najczęściej przy
jeziorze, dacze bogatych Rosjan. W zagrodach stoją takie samochody, że
aż trudno uwierzyć.
Jezioro Teleckie otoczone
jest kamienistą plażą i w tej przynajmniej części co chwilę słychać ryk
motorówek. Wśród Rosjan jest to bardzo znane miejsce wypoczynku. Przy nabrzeżu
stoją kutry, które można wynająć na rejs do wodospadów.
Poszliśmy wzdłuż jeziora aż
za wioskę. Gdy tylko minie się zabudowania, widać nienaruszoną przyrodę.
Takie mchy i porosty tu rosną, że aż dziw. Tam gdzie drzewo upada, to nikt
tego nie rusza. Po 15 minutach dochodzi się do terenu prywatnego, gdzie
nie można wchodzić. Kapitalizm i tu dotarł!
6 sierpnia
Słońce na niebie cieszy duszę!
O 10-tej ma na nas czekać motorówka więc musimy się ruszać. Po śniadaniu
zwijamy manatki i idziemy z kobietą na nabrzeże. W trakcie drogi zaczęła
opowiadać trochę o tych okolicach. Jezioro Teleckie jest trzecim
ma około 70 km długości oraz 325 metrów głębokości. Położone jest wśród
łańcuchów gór o wysokości 1200-2000 m.n.p.m. Ta część Ałtaju jest
bardzo znana z tego, że spadają tu rakiety odpalane z Bajkonuru. Nad Jeziorem
Teleckim odpada pierwszy człon rakiety i spada gdzieś w tych okolicach.
Miejscowi się śmieją, że trzeba patrzeć do góry aby nie spadło coś na głowę.
Trochę nas to ubawiło ale nie na długo. Okazuje się, że co drugi mieszkaniec
tych terenów umiera na raka. W jakiejś wiosce (pokazywano nawet stamtąd
reportaż w TVP) psy mieszkają w tych członach rakiet, traktując je jako
swoje budy. Najczęściej paliwo się nie dopala i elementy które się nie
spalą są często radioaktywne co powoduje u ludności straszne spustoszenie.
Na pytanie dlaczego tu spadają te części rakiet, to odpowiedziano nam,
że w tej części Ałtaju, jest najmniejsze zaludnienie. Smutne to ale prawdziwe.
Motorówka przypłynęła na nabrzeże
blisko godzinę później. Jakoś się do niej zmieściliśmy i po chwili zasuwaliśmy
blisko 25 węzłów. Nasza motorówka okazała się być najszybszą bryką na jeziorze.
Wszystkie inne motorówki i kutry to połykaliśmy w mgnieniu oka. Później
obejrzałem naszą łódkę i okazała się połączeniem wodolotu z szybką motorówką.
Zasuwaliśmy tak szybko, że
aż uszy bolały od wiatru. Okazało się że płyniemy nad wodospady Korbu.
Płynęliśmy około ? godziny i widoki coraz piękniejsze. Grzbiety coraz wyższe
i strome. Porośnięte są gęstym lasem ale co jakiś czas widać nagie, urwiste,
skalne zbocza. Zatrzymaliśmy się tuż przy kutrze, którego pasażerowie gdzieś
poszli. Umówiliśmy się z naszym facetem na 40 minut i ruszyliśmy ścieżką
prowadzącą do góry. Wzdłuż niej kilka straganów z pamiątkami i kawałek
dalej strażnik sprzedawał bilety. Po 3 minutach widać już piękny wodospad.
Wokół pełno ludzi, to ci pewnie z kutra. Po prawej stronie w górę prowadzi
ścieżka, którą ruszyłem dalej. Dochodzi się po 10- ciu minutach dochodzi
się do drugiego lecz o wiele mniejszego wodospadu. Idąc jeszcze kawałek
dalej, widać skąd płynie rzeczka Korbu. Po blisko godzinie zwijamy się
z powrotem. Znów wiatr we włosach i chłodny powiew prosto w twarz orzeźwiał
nasze umysły. Jezioro jest przepiękne ale tak samo niedostępne. Nigdzie
praktycznie nie można połazić. Wielka to szkoda.
Poprosiliśmy faceta aby nas
wysadził na prawym brzegu koło turbazy. Zapłaciliśmy za motorówkę około
1200 rubli co jak twierdzą tubylcy jest śmiesznie tanio. Ledwo wysiedliśmy
na brzeg a już nas zaczepiał facet z motorówką. Za 200 rubli może nas podwieźć
na miejsce upadku meteorytu. Zgodziliśmy się ale najpierw idziemy do sklepu.
Jest tu trochę straganów i na jednym z nich oferowano skórę niedźwiedzia.
My kupiliśmy tylko arbuza i piwo. Tomek skusił się na loda, ale po
zdjęciu opakowania okazało się, że jest na wpół stopiony. Gdy wszedł zareklamować
go do sklepu, to nie wychodził chyba z pół godziny tak długo pertraktował.
W każdym bądź razie, mi odeszła całkowicie ochota na takie specjały.
Wróciliśmy do porciku i dwiema
motorówkami ruszyliśmy w dalszą drogę. Po 5 kilometrach dotarliśmy na miejsce.
Faktycznie widać pewne wklęśnięcie, które zalane jest zielonkawą wodą.
Nie byliśmy do końca jednak pewnie czy to faktycznie pochodzi od uderzenia
meteorytu. Miejsce i tak było ładne więc byliśmy zadowoleni.
Za półgodziny śmigaliśmy z
powrotem. Mijaliśmy podobne motorówki, które płynęły nad ten sam krater.
Koło turbazy jest stacja naukowa,
zoologów do których się wybraliśmy. Pokazali nam co tu robią i Tomek
z Darkiem wymienili się adresami, bo to przecież też naukowcy!
Gdy spytaliśmy ich o krater
po meteorycie to popatrzyli na nas z politowaniem. Wiedziałem, że daliśmy
się nabrać! Ale było tam ładnie i przyjemnie więc nie rozpaczaliśmy.
W drodze powrotnej przechodziliśmy
obok rozbitych namiotów i stojących samochodów. Musi to być popularne miejsce
rozrywki. Agnieszka wypatrzyła Ałtajca z koniem. Wynajęła konia na 5 minut
i trochę sobie pojeździła. Miała z nim kłopoty, gdyż te konie mają w innym
miejscu „gaz” a w jeszcze innym „hamulec”. W każdym razie Ałtajec bardzo
się denerwował jak Aga próbowała okiełznać swojego konia. My za to mieliśmy
niezły ubaw.
Droga, którą szliśmy do namiotów,
jest szutrowa. Co przejeżdżał jakiś samochód, to ginęliśmy w tumanach kurzu.
Aby dostać się na nasz biwak, musieliśmy przechodzić przez most nad Biją.
Jest to bardzo osobliwy most, gdyż jest cały drewniany i bardzo długi.
Nie budził za bardzo zaufania ale jak widzieliśmy jak ciężarówki po nim
śmigają no to ze spokojem mogliśmy przejść.
Nasza gospodyni ma dziś urodziny
więc kupiliśmy puszkę kawy. Gdy doszliśmy na miejsce, złożyliśmy jej życzenia.
Wieczorem przyjechał sam mąż
leśnik. Zostajemy więc jeszcze jutro.
7 sierpnia
Wczoraj spostrzegłem, że psy
są tu okropnie traktowane. Często słychać długi i przeraźliwy psi płacz.
Aż słuchać nie można. Najczęściej psy są bite przez pijane osoby i to najczęściej
kobiety. Psy przez nas spotykane mają strach w oczach i bardzo boją się
do nas podejść.
Wszyscy powtarzają nam, że
trafiliśmy na dobrą pogodę. Parę dni temu padało tu non-stop przez dwa
tygodnie.
Wczoraj jakiś robal użarł
Basię w powiekę i to tak że oka nie było w ogóle widać. Wyglądało to strasznie.
Okazuje się, że Basia jest uczulona na takie świństwa. Trochę na żarty,
śmialiśmy się, że to Piotrek przyłożył kiedy była niegrzeczna. Ale po cichu
jej współczuliśmy.
Leśnik przygotowywał dla nas
autobusik, dobre dwie godziny. Wreszcie udało się! Tomek pojechał zatankować
100 litrów benzyny (ta cholera żarła 35 na 100 i to po asfalcie!!!) oraz
5 litrów oleju – smoczysko!!!!
Ruszyliśmy niebawem z kopyta.
Z wioski prowadzi droga aż za wieś i później w góry. Cały czas wertepy,
od których boli już brzuch. Wokół góry takie jak ukraińskie Gorgany. Mocno
zalesione i mają nie więcej nić 1500 metrów. Obficie rosną tu jagody, borówki
grzyby. Leśnik obiecał nam, że z przełęczy na które jedziemy będzie widać
już wyższe pasma Ałtaju. Po dwóch godzinach dotarliśmy do pierwszej przełęczy.
Bardzo daleko majaczyły wysokie szczyty. Niestety dużo nie było widać ze
względu na duże zamglenie. No ale to już coś! Kierowca wziął łopatę i zaczął
coś kopać w przybrzeżnym lasku. Po chwili pokazał nam niepozorne korzenie
jakiejś rośliny. Podobno państwowe gorzelnie mają monopol na wytwarzanie
wódki z dodatkiem tej rośliny. Roślina ma podobne właściwości jak korzeń
Żeń-Szeń.
Na drugiej przełęczy
również niewiele udało się nam zobaczyć, może tylko to że na jednym z drzew
widać przybitą blachę do której po prostu strzelają. Widać kilkadziesiąt
dziur po kulach. Ot może miejscowa strzelnica?
Powrót był bardzo męczący
bo droga bardzo wyboista i w dodatku nudna. Gdy dojechaliśmy na miejsce
to byłem bardzo szczęśliwy, że to już koniec.
8 sierpnia
O ósmej mieliśmy jechać autobusem
do Bijska ale za mniej więcej te same pieniądze obiecał nas zabrać busem
jakiś facet. Umówiliśmy się na 10-tą i spokojnie mogliśmy się pakować.
Zbieranie się, tak nam opornie szło, że w końcu ruszyliśmy tuż przed 11-tą.
Ledwo się zmieściliśmy do tej Toyoty. Miała o dwa miejsca mniej niż liczyła
nasza grupa i do tego plecaki!! Ledwo się zmieściliśmy ale daliśmy radę.
Pożegnaliśmy się serdecznie z gospodarzami i ruszyliśmy żwawo drogą.
Ktoś nam opowiadał o tym,
że na wzór skalnych głów amerykańskich prezydentów, również i Rosjanie
coś takiego zrobili. Wprawdzie zrobiono tylko Lenina ale i tak chcieliśmy
to zobaczyć. Musieliśmy jechać o wiele gorszą drogą i to było cholernie
męczące, tym bardziej że był straszny upał. Jechaliśmy cały czas wzdłuż
rzeki Bija, która płynie znad Jeziora Teleckiego. Kilka lat temu kursowały
tędy statki, które pływały aż do samego Bijska.
Gdy zatrzymaliśmy się tam
gdzie niby miał być ten skalny, wielki i potężny Lenin to parsknęliśmy
śmiechem. Kilka metrów powyżej, na skale była wykuta głowa Lenina. Zupełnie
niepozorna i wręcz beznadziejna. Jeżeli kogoś to interesuje to znajduje
się to kilka kilometrów za wioską Turociak.
Do Bijska dojechaliśmy umordowani,
pomimo tego, że to dopiero 14 –ta. Znów byliśmy u księdza Andrzeja. Przyjechali
Niemcy aby zrobić dach. Roboty tyle, że ksiądz nie ma dla nas czasu. Niestety
budowy mają to do siebie, że trzeba wszystkiego pilnować. Na obiad robimy
ziemniaki z kefirem. Później śmigamy na miasto do banku aby wymienić szmal.
Chcemy kupić bilety na pociąg do Nowosybirska. Później możemy ich nie dostać.
Niestety nie mamy wszystkich paszportów i baba nam nie chce sprzedać biletów.
Niektórzy dzwonią do Polski. Kosztuje to około dolara za minutę.
Ledwo coś słychać no ale można się porozumieć. Na przydworcowym targu kupiłem
melona, jak się później okazało miał on nazwę „miodnoje torpedo” zapłaciłem
około 110 rubli. Ważył cholernie dużo. Gdy wróciliśmy do księdza, była
tam już cześć ekipy geologów z Krakowa. Jedna z dziewczyna miała strasznie
poranione nogi. Reszta ekipy została w górach. Byli na plato koło Biełuchy!
Wyglądali na mocno zmęczonych tą wyprawą.
Melon smakował wybornie. Te
co można kupić w Polsce to smakują jak trawa!!!
Gdy zapadł zmrok, zrobiliśmy
ognisko ale niestety nie kleiły się rozmowy. Mimo że wokół sami Polacy
to nie mogliśmy się jakoś dogadać. Smutne to!
Dolina rzeki Szawło i Maszej
9 sierpnia
Pobudka
o szóstej rano bo dziś jedziemy do Aktaszu, kilkaset kilometrów stąd. Autobus
do Górno-Ałtajska jest około 10-tej. Po ciepłym pożegnaniu śmigamy na dworzec.
Kupiliśmy wreszcie bilety na powrotny pociąg. Kosztowały około 60 rubli.
Za taksówkę to musieliśmy poprzednio płacić po 370 rubli.
Na dworcu autobusowym, pełno
mafii, która cały czas nas męczyła że oni nas zawiozą i itd. My uparliśmy
się, że jedziemy zwykłym autobusem. Dostaliśmy bilety na 10.30 Jak
zobaczyłem nasz autobus to trochę mina nam zrzedła. Wyglądał jak wrak,
rzęził i skrzypiał jakby miał się już rozpaść. Na nieszczęście usiadłem
na samym tyle i to po lewej stronie. Gdy zapakowaliśmy się i autobus ruszył,
to okazało się, że tylna ścianka tuż za chłodnicą jest nieszczelna. Całe
gorąco leciało wprost na mnie. Za oknem skwar i do tego te gorące powietrze.
Gdy po blisko dwóch godzinach wysiadłem, to byłem na wpół ugotowany. Wolę
już chyba jechać z mafią. Na dworcu stolicy republiki, Górno-Ałtajsku,
stali nasi „znajomi” mafiozi z Bijska. Zaproponowali, że zawiozą nas do
Aktaszu za 4500 rubli (8 osób). Wyśmialiśmy ich i w końcu po długich targach
cena spadła do 3 tysięcy. Zapakowaliśmy się do wołgi i toyoty. Zrobiliśmy
zakupy. Obok dworca jest sklep turystyczny gdzie Darek kupił łańcuchową,
bardzo przydatną ręczną piłkę do drewna. Kupiliśmy w księgarni mapy
ale były tylko po jednym egzemplarzu więc byliśmy bardzo niepocieszeni.
Po pół godzinie śmigaliśmy dalej Czujskim Traktem. Podczas jazdy zapoznaliśmy
się z kierowcami. Miałem okazję jechać Toyotą więc podróż była dość komfortowa.
Szukaliśmy po drodze map na przydrożnych straganach. Niestety bezskutecznie.
Czujski Trakt wije się przez długi czas wzdłuż rzeki Katuń. Jest to bardzo
duża górska rzeka. Organizują na niej spływy pontonowe. Ale musi to być
frajda!
Powoli
widoki coraz to piękniejsze. Ałtaj zaczyna się wyłaniać bardzo powoli.
Zanim dojechaliśmy na miejsce to setki kilometrów prowadziły pośród grzbietów,
które nie miały więcej niż 2000 metrów. Tuż przy rzece było dużo malowniczych
łąk, na których pasły się krowy. I to jakie! Bardzo dużo wyłazi ich na
drogę i wtedy stoi taka krowa na środku drogi i nawet się nie poruszy gdy
koło niej się śmignie. Z początku każdy się denerwował, że zaraz w którąś
rąbniemy. Ale po kilkuset kilometrach do tego się po prostu przyzwyczailiśmy.
Krowy ze stoickim spokojem stoją i się patrzą.
Czujski
Trakt traktowany jest przez władze republiki priorytetowo. Zrobiono tu
bardzo wiele. Przeprowadzono drogę przez inną dolinę, co skróciło czas
jazdy. Widać jeszcze świeże odłamy skalne gdy wysadzano fragmenty skał.
Przed wioską
Czibit leżącą niedaleko Aktaszu, wysiedliśmy. Stał tam drewniany most który
prowadzi przez rzekę Czuję. Ledwo się wypakowaliśmy z samochodu a podeszli
do nas dwaj chłopacy. Byli to geologowie z Krakowa. To ta reszta grupy
spod Biełuchy. Pogadaliśmy jak i gdzie najlepiej pójść i zaraz zabrali
się z naszymi mafiozami. Chcą jechać nad granicę mongolską.
Po drugiej
stronie Czuji rozbiliśmy namioty gdyż zapadał już zmierzch. Ognisko rozświetlało
okalający nas zmrok. Hałas rzeki dźwięczał w uszach i cieszyłem się,
że jutro ruszamy w upragnione góry.
10 sierpnia
Ranek
przywitał nas ładną pogodą. Okalające Czujski Trakt, górki oświetlił już
blask słońca. Darek stwierdził, że w Karakarum góry wyglądają łudząco podobnie.
Po spakowaniu maneli, ruszamy dalej w drogę. Idziemy prawym brzegiem rzeki,
tak jak prowadzi tropinka na mapie. Plecak ciężki jak cholera i co jakiś
czas muszę odpoczywać. Dochodzimy wreszcie do mostu o którym mówili wczoraj
spotkani Polacy. Faktycznie, przejście będzie emocjonujące. Brak w nim
desek w wielu miejscach. Aby dostać się na drugą stronę, musimy przejść
po samych linach. Zastanawialiśmy się czy może pójść wzdłuż rzeki ale nic
o tej drodze nie wiedzieliśmy. Postanawiamy przejść jednak przez most.
Tam gdzie nie ma desek idzie się ciężko gdyż plecak ciągnie silnie w dół.
Żwawy nurt rzeki w dole powoduje, że ręce bardziej zaciskają się na linie.
Ewentualny upadek skończyłby się z pewnością tragicznie. Gdy udało się
wszystkim przejść, zaczęło się szorowanie rąk. Ktoś zakonserwował liny
jakimś środkiem typu Bitum czy coś w tym rodzaju.
Doszliśmy
niebawem do polnej drogi i po chwili podjechała biała, rozsypująca się
Wołga. Wysiadło z niej dwóch podpitych Ałtajców i jeden trzeźwy Rosjanin.
Stwierdzili, że za przejście przez most musimy zapłacić, bo to jest ich
most. Zażądali 1000 rubli od łebka. Gdy nam to powiedzieli, to się
mocno uśmialiśmy. Cena zaczęła zjeżdżać w dół. Darek z Tomkiem biegle rozmawiają
po rosyjsku więc z nimi pertraktowali. Pozostała część grupy ruszyła po
wodę, do pobliskiego strumyka. Niestety rzeka Czuja jest bardzo mętna
i woda raczej nie nadaje się do spożycia. Strumyk ten był dla nas wybawieniem,
można się było napić do woli. Gdy wróciliśmy do plecaków i Wołgi, pertraktacje
nadal trwały i nie postępowały praktycznie do przodu. Ostrzegano nas wcześniej
przed pijanymi Ałtajcami, gdyż często żądają wódki i gdy jej nie dostaną
to mogą wyciągnąć nawet broń. Ci akurat jej nie mieli ale byli strasznie
namolni. Każdy z nas kupił wcześniej po flaszce wódki w razie czego. Po
1,5 godzinie wkurzyłem się tą sytuacją i wziąłem plecak i poszedłem drogą
w stronę gór. Po 20 minutach dogoniła mnie Jola i zaraz też ukazała się
Wołga z Tomkiem, bagażami i Rosjaninem. Rosjanin wysiadł i szedł dalej
ze mną. Jola zabrała się samochodem. Rosjanin cały czas próbował ze mną
rozmawiać ale ja bardzo kiepsko mówię po rosyjsku. Zrozumiałem tylko, że
kilka kilometrów stąd jest drugi most i ścieżka w góry. W połowie drogi
Wołga wracała po resztę uczestników. Gdy dochodziłem do ich miejsca „zrzutu”
, dojechała cała reszta. Niestety pertraktacje trwały dalej, ale już przy
wódeczce co było już postępem. Tomek z Darkiem zostali z nimi a reszta
z Rosjaninem ruszyła ścieżką nad rzekę. Po 20 minutach doszliśmy do mostu.
Budził on wątpliwe zaufanie ale gdy się na niego weszło, niepewność umykała.
Solidna robota, cały drewniany i bez dziur. Rzeka budziła teraz jeszcze
większy respekt. Most był o wiele niżej zawieszony, i gdy się na nim stało,
to kipiel była całkiem niedaleko. Nie chciałbym znaleźć się w odmętach
takiej rzeki. Rosjanin przedstawił się jako Jurij i coś mówił o jakiejś
chacie ale nie zrozumieliśmy go za dobrze. Postanowiliśmy poczekać na Darka
i Tomka. Jurij poszedł dalej. Po jakiejś chwili doszła do nas grupa Rosjan
z plecakami. Obładowani podobnie jak i my. Śmigali jak przecinaki, nie
to co my. Po 15 minutach, chłopaki pojawili się na moście, cali zziajani
i umęczeni. Udało się im dogadać z Ałtajcami za flaszkę wódki. Pieniędzy
od nas nie dostali.
Niestety
Tomkowi zaczął rozwalać się plecak. Puszczały szwy w kilku miejscach. Kiedy
my odpoczywaliśmy to on musiał cerować co się tylko dało.
Ruszyliśmy dalej, tą samą
ścieżką co Rosjanie. Po 20 minutach doszliśmy do drewnianej chałupy, koło
której pasło się kilka koni. Wyszedł zaraz z niej nas znajomy, Jurij. Zaczął
się skarżyć na to, że tak długo na nas czeka. Przygotował wiadro herbaty
i ugotował makaron z baraniną. Zdziwił nas swoją gościnnością. Zaprosił
nas do swojej chaty. Trochę z obawą i niepewnością zdecydowaliśmy się zostać.
Niemiłe wydarzenia z jego znajomymi wcześniej trochę nas zniechęcały. Po
chwili jednak atmosfera się rozluźniła. Wewnątrz chaty znajdowały się dwie
prycze, stos książek, stół i trochę kuchennych rzeczy. Bardzo nam się tu
spodobało. Jurij pokroił zaraz kabaczka i usmażył go dla nas na ognisku.
Smakował nam tak bardzo, że po chwili patelnia była już pusta.
Tak nam się tu spodobało,
że postanowiliśmy się rozbić. Jurij nie miał nic przeciwko temu. Mieszka
on z jeszcze innym pasterzem, także Jurijem, który jest teraz w wiosce.
Nie zdążyliśmy się jeszcze
rozpakować a już zjawił się drugi Jurij- okazał się nim ten drugi Ałtajec
z Wołgi. Miny nam zrzedły, bo oczekiwaliśmy kogoś zupełnie innego. W dodatku,
był nieźle podpity. Jurij, Rosjanin namawiał nas jednak do tego abyśmy
jednak zostali. Podobno Ałtajec jest niegroźny i nie będzie z nim kłopotów.
Z mieszanymi uczuciami, rozkładaliśmy namioty niedaleko chałupy. Kilkanaście
metrów dalej, znajduje się strumyk w którym płynie czysta woda. Herbata
z wiadra smakowała zupełnie przyzwoicie. Rozmawialiśmy o wielu sprawach.
Niestety niewiele z tego rozumiałem a już szczególnie Ałtajca. Tak bełkotał,
że ledwo inni mogli go zrozumieć. Dowiedzieliśmy się trochę o tej okolicy.
A więc:
Góry Ałtaju
są bardzo bogate w złoża surowców mineralnych. Często uran leży tak po
prostu na wierzchu i nikt tego nie eksploatuje. Woda, która przepływa koło
takich złóż jest bardzo niebezpieczna. Jeżeli przez przypadek wypije się
taką wodę to wypadają zaraz zęby.
Ludzie, którzy nawet przez
przypadek pili taką wodę, mieli wielkie kłopoty z zębami, które po prostu
wypadały. Zmroziły nas te opowieści, bo bez zastanawiania się piliśmy wodę
z każdego strumienia. Pytaliśmy się dlaczego nikt nie eksploatuje takich
bogactw. Stwierdzili, że nie ma pieniędzy nawet na rozpoczęcie wydobycia.
Inną ciekawostką, jest to,
że przelatują tu rakiety kosmiczne z Bajkonuru. Odpada tu pierwszy człon
i trzeba uważać na głowę. O tym, że przelatuje rakieta, wiedzą oni pierwsi.
Jeżeli start się uda, to w telewizji i radiu mówią o tym dopiero po dwóch
dniach. Mieszkańcy tych rejonów, bardzo często chorują, podobnie jak nad
jeziorem Teleckim. Pieniądze na leczenie, są ale gdzieś się rozpływają
w morzu potrzeb.
Aga zapytała
się Ałtajca czy może pojeździć na koniu. O dziwo przystał na to chętnie.
Po chwili koń był osiodłany i gotów do jazdy. Z początku jeździła na nim
niepewnie ale trochę później śmigała jak strzała. Ałtajec wielce zadowolony,
postanowił osiodłać jeszcze jednego konia, dla Basi. Po łące jeździły więc
dwie nasze dziewczyny. Tak się to spodobało Atajcowi, że postanowił osiodłać
konie dla wszystkich naszych dziewczyn. Niestety Jola i Kamila nie
bardzo chciały. Na nie osiodłanego konia próbował wejść Darek. Jurij na
nieszczęście zionął alkoholem, a właśnie ten koń bardzo tego nie lubi.
Stanął wnet dęba i Darek zleciał na plecy. Tak się złożyło, że leżał tam
kamień i kiepsko się to skończyło. Następnego dnia ledwo mógł się
ruszać.
Wieczór upłynął nam w miłej
atmosferze. Zjedliśmy baraninę z makaronem, smakowała bardzo przyzwoicie.
Zaczęli opowiadać trochę o
sobie. Jurij, Rosjanin jest inżynierem mechanikiem. Niestety po śmierci
żony rozpił się tak strasznie, że został pasterzem. Dziewczynom pokazał
cały plik zdjęć z całego swego życia. Stwierdziły po tym jedno: miał bardzo
ciężkie życie. Ałtajec jest również niegłupi. Był na pierwszym roku medycyny
ale przez to, że dużo pił to wyrzucono go z roku. Skończył w końcu ekonomię.
Został w końcu pasterzem. Pokazał nam swoje książki, dotyczyły również
dziejów Polski. Rozmawialiśmy o Stalinie, który gnębił nasz i ich naród.
Poczuliśmy swego rodzaju braterską więź . Patrząc na niego, widać charakterystyczne
azjatyckie rysy. Język zupełnie inny od rosyjskiego, wszak należy do rodziny
języków tureckich. Poprosiliśmy go o zaśpiewanie jakiejś pieśni w jego
języku. Spodobała nam się ale nic nie rozumieliśmy. Rosjanin próbował trochę
tłumaczyć, ale niewiele się mu udało. Ałtajec gdy mówi po rosyjsku to nie
można go prawie zrozumieć a gdy jeszcze śpiewa po ałtajsku to już zupełnie.
Mają ambitne plany co do turystów.
Chcą wybudować tu turystyczną bazę, wynajmować konie, piec chleb i wypożyczać
konie. Niestety, przy moście nie byli zbyt mili a zdarza się tu podobno,
że grożą bronią, żądając pieniędzy. Tak przecież nie można!
11 sierpnia
Noc była
bardzo chłodna ale do wytrzymania. Gdy wyszedłem przed namiot, Rosjanin
rzekł „Czaj gotow!” . Słońce zaczęło wynurzać się zza okolicznych szczytów
i było coraz to cieplej. Darek ledwo mógł dzisiaj chodzić, noga i krzyż
strasznie w nocy mu drętwiały. Całą noc brał leki przeciwbólowe. Niedobrze!
Tomka plecak ledwo się trzymał
i trzeba go zreperować. Zaczęło padać i musieliśmy schować się do chałupy.
Gdy słońce wyjrzało zza chmur, postanowiliśmy się zwijać. Ałtajec zaproponował,
że jutro może wziąć cztery konie i przetransportować część naszych plecaków
nad jezioro Szawlińskie. Twierdził że zajmie mu to około 6 godzin.
My na piechotę będziemy iść około 2 –3 dni. Wszyscy się nie zabierzemy,
więc postanowiliśmy się rozstać. Darek, Tomek i Aga zostają a reszta idzie.
Ścieżka prowadzi w lewo od chaty aby następnie trawersem prowadzić w prawą
stronę. Szło się nam ciężko ale robiliśmy częste odpoczynki. Gdy doszliśmy
ponownie do strumienia znaleźliśmy doskonałe miejsce na biwak. Niestety
jest zbyt wcześnie na biwak więc ruszmy dalej. Gdy nakładaliśmy plecaki,
doszły do nas schodzące z góry krowy. Był wśród nich rosły byk ale
o dziwo nie zwracał na nas uwagi. Gdy zeszły niżej to mogliśmy iść dalej.
Ścieżka prowadziła nadal w górę ale mniej stromo. Kilkaset metrów dalej
napotkaliśmy biwak Rosjan. Jedni wracają znad Szawło a drudzy idą tam tak
jak i my. Zrobiliśmy sobie tu obiad. Puree ziemniaczane z sosem neapolitańskim
i golonką, oczywiście z puszki. Rosjanie natomiast gnietli jakieś ciasto,
pewnie na placki. Trochę później żalowaliśmy, że nie wzięliśmy mąki na
ten wyjazd. Smażone placki byłyby dobrym urozmaiceniem naszych monotonnych
posiłków. Niedługo potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Widać było koniec przełęczy,
do której mieliśmy zamiar dzisiaj dojść. Strumień już prawie zanikał, więc
postanowiiśmy wziąć trochę wody w razie czego. Gdy tak szliśmy mocno już
umęczeni, wyprzedził nas na koniu niesamowity Ałtajec. Obok niego pomykał
niesamowicie biały pies. Jeździec miał przełożoną przez ramię długą broń.
Mongolskie rysy, czarne wąsy i niewzruszony wyraz twarzy. Zrobił na nas
niezłe wrażenie. Pomyślałem, oho!, mogą być kłopoty. Zatrzymał się dość
niedaleko. Poszliśmy dalej, a on zniknął nam zaraz z oczu. Na przełęczy
rosły już tylko dębiki i trawy więc mogiśmy oglądać niesamowitą panoramę
okolicznych szczytów. Gdzieś daleko za plecami zostawiliśmy Czujski Trakt
i leżące za nim górskie masywy. Przed nami natomiast, widać ośnieżone szczyty,
oraz niesamowicie kolorowe bagna. Gdy tak rozkoszowaliśmy się widokami,
pojawiła się za nami grupka Atajców na koniach. Od razu przemknęła mi myśl,
że nie moźna się przyznawać do tego, że mówimy po rosyjsku. Powiedziałem
to reszcie ale po chwili usłyszeliśmy wołania „...Jola.....Jola....”. Okazało
się, że to Siegiej z kolesiami. Jadą właśnie na polowanie. Po chwili doszli
też i nasi kompani. Darek, Tomek i Aga. Z Siergiejem był też wcześniej
spotkany Ałtajec z psem. Poznaliśmy wsród nich także Jurija(Ałtajca), był
jak zwykle pijany, jak i cała reszta. Postanowiiśmy iść jeszcze kawałek,
bo takie towarzystwo w nocy to nieciekawa sprawa. Moźe po drodze
się im znudzimy i pojadą dalej. Myśliwy z psem cały czas ich chyba poganiał
aby jechać dalej. Jako jedyny z nich był trzeźwy. Dowiedzieliśmy się, że
jadą polować na kilka dni. Po chwili zarządali, że chcą jeść. Tomek z Agą
i Darkiem zostali przy nich a my ruszyliśmy szukać miejsca
na biwak. Pośród bagien zarośnietych wierzbą, trawami, i innymi roślinami
prowadzi dość dobra tropinka. Niedaleko od niej jest kilka małych stawów,
więc z wodą nie powinno być kłopotów. Idąc w dół dogoniła nas Aga
na koniu. Ałtajcy mają dziś chyba dobry chumor więc pozwalają Agnieszce
na wszystko. Mam tylko nadzieję, że to się źle nie skończy.
Kilkaset metrów przed nami,
rozstawiał ktoś namiot więc musi być tam dobre miejsce na biwak. Byli to
Białorusini, jak się później dowiedziałem. Swoje namioty postanowiliśmy
rozbić nieopodal. Zaraz potem dojechali do nas Ałtajcy z całą resztą naszej
ekipy. Zrzucili z koni ich toboły i obiecali jutro wrócić. Odchodzili i
wracali tak kilka razy. Wreszcie zniknęli. Odetchnęliśmy wszyscy z dużą
ulgą. Zaczęło się mocno ściemniać więć ruszyliśmy się ostro do rozbijania
obozu. Gdy tylko słońce zajdzie to robi się strasznie zimno. Będzie pewnie
zimna noc. Wokół namiotów było sporo brzóz karłowatych o wysokości
do 30 cm. Dużo gałązek jest suchych, więc zrobiliśmy z tego małe ognisko.
Dawało jednak sporo ciepła. Dzieliliśmy się swoimi dzisiejszymi wrażeniami.
Aga jechała pod górę, od chaty na koniu. Chłopaki musieli jednak iść na
nogach. Ałtajcy zabrali na konie tylko dwa plecaki, a trzeci, najlżejszy,
musieli na zmianę dzwigać Darek i Tomek.
Zrobiło się niedługo potem
tak zimno, że wszyscy pochowali się do namiotów
12 sierpnia
Była to
dla mnie ciężka noc. Temperatura w nocy spadła poniżej zera, a mój i Joli
śpiwór zapewnia komfort tylko do +5. Zmarzliśmy okropnie. Dobrze, że mamy
termos z gorącą herbatą. Kubek ciepłej cieczy rozgrzewa nas na jakiś czas.
Wstałem około siódmej rano i ledwo mogłem otworzyć namiot. Zamki i tropik
zamarzły na kość. Na szczęście widoki wokół nas zrekompensowały mi tą noc.
Słońce wychyliło się już zza szczytów, oświetlając bagna i cały okoliczny
teren jasną poświatą. Od razu chwyciłem za aparat, aby uwiecznić to na
kliszy. Wszyscy jeszcze spali, więc poszedłem się przejść w kierunku bajorek.
Cała roślinność pokryta
była szronem. Pomyślałem sobie, że ciężkie warunki ma tutaj flora. Tylko
bardzo wytrzymałe rośliny mogą żyć w takich warunkach. W nocy ujemne temperatury
a w dzień upały po 30 stopni.
Woda w jeziorku i wypływającym
z niego strumieniu była tak zimna, że odechciało mi się myć. Ruszyłem z
powrotem do namiotu. Powoli na niebie zaczęły pojawiać się chmury., coraz
to ciemniejsze i większe. Po śniadaniu zwinęliśmy obóz i po chwili zaczął
padać deszcz. Wyprzedziła nas grupa Rosjan, ubranych w worki foliowe zamiast
kurtek. Większość napotkanych Rosjan jest bardzo kiepsko ubrana. Rozpadające
się wręcz buty, często chodzą w trampkach. Przy nich to my wyglądamy jak
krezusy.
Ruszyliśmy tropinką w dół
przełęczy. W pewnym momencie dochodzimy do strumyka, który wypływał z bagiennych
bajorek. Ścieżka prowadzi początkowo prawą stroną ale po pewnym czasie
przechodzi na lewą stronę. Deszcz leje się z nieba wielkimi strumieniami.
Dość często napotykamy wędrujących w drugą stronę. Dowiedzieliśmy się,
że wyżej pada śnieg.
Schodzimy coraz niżej doliną,
ale praktycznie nic nie widzimy bo otacza nas gęsta mgła. Powoli ciuchy
zaczynają przemakać. Idę często jako pierwszy więc zbieram największe krople
wody. Patrzę często na moje Boreale i zastanawiam się czy wytrzymają?.
Wytrzymały ale tylko sześć godzin. Reszta ekipa miała mniej szczęścia,
gdyż ich buty dawno już przemokły. To samo z kurtkami. Mój Gore-Tex trzymał
się dzielnie, ale spodnie dawno się poddały. Woda zaczeła po kilku godzinach
spływać strumieniami do butów. Ochraniacze nic praktycznie nie pomogły.
Z deszczem chyba się nie wygra i już.
Tropinka prowadzi często
wśród róznych zwałów kamieni. Jest co oglądać bo są tu zielone, niebieskie,
rdzawe i jakie się zapragnie kamienie. Z chęcią by się wzięło coś do domu
ale silny ból pleców i ramion zniechęca mnie i idę dalej. Wreszcie dochodzimy
do tabliczki (sic!) z napisem „Szawło =>”. Po piętnastu minutach decydujemy
się rozbić. Wszyscy są zmęczeni i przemoknięci. Trafiło się nam akurat
dobre miejsce. Gdy popatrzy się na mapę to skręciliśmy w lewą stronę rzeki
Szawło. Gdzieś tam w górze bierze ona swój początek.
Rozbijamy szybko obóz i pędem
do suchych i ciepłych śpiworków! Namiot traktuje się wtedy jak swój drogocenny
dom, gdzi można się schować i odpocząć. Po godzinie przestało padać i wyszedłem
na zewnątrz. Postanowiłem rozpalić ognisko. Tomek jak się okazało wziął
z Polski siekierę a Darek w Górno-Ałtajsku kupił ręczną, łańcuchową piłę.
Z Piotrkiem rach ciach i mięliśmy kupkę drewna. Ciężko było rozpalić ognisko
ale w końcu pojawił się wesoły płomień. Mogliśmy wreszcie się ogrzać i
wysuszyć rzeczy. Z leżących blisko ogniska rzeczy, wydobywały się kłęby
pary, co przedstawiało niesamowity widok. Trwało to ze trzy godziny.
Idziemy spać.
13 sierpnia
W nocy
bardzo często się budziłem gdyż było strasznie zimno. Ratował mnie i Jolę
termos z gorącą herbatą. Kubek starczał na 1-2 godziny ciepła. Prawie wszystkie
ciepłe rzeczy mam na sobie a i tak jest zimno. Rano okazało się, że to
samo przeżywali wszyscy, no może oprócz Agi i Tomka, gdyż mają bardzo ciepłe,
puchowe śpiworki.
Rano gdy próbuję otworzyć
namiot to ledwo mi się to udaje – zamki zamarznięte a tropik skuty lodem.
Rozpalam szybko wielkie ognisko aby się dobrze rozgrzać. Powoli wszyscy
się budzą i przychodzą do ciepłego ognia. Słońce na szczęście wychodzi
i tam gdzie padają jego promienie to robi się natychmiast ciepło. Gdy wreszcie
dotarło do nas, z polany zrobiło się istne pobojowisko. Jakby bomba wybuchła.
Tu leżą spodnie, tam majtki a jeszcze w innym miejscu buty. Dzięki temu
udaje się nam wysuszyć większość rzeczy. Wszyscy jak jeden mąż myją się
w lodowatej rzece. Oczywiście ma się rozumieć - w odstępach!
Rzeka Szawło
w tym miejscu jest bardzo groźna i żarłoczna. Przekonałem się o tym gdy
wypadła mi z ręki menażka. Mogłem tylko popatrzeć jak silny nurt z zawrotną
prędkością zabiera ją gdzieś tam daleko....
Woda ma kolor jasnej zieleni,
kotłuje się i rzuca. Nie chciałbym nigdy do niej wpaść!
Około południa postanawiamy
się zbierać ale w końcu ruszamy około 14-tej. Wypoczęci, maszerujemy dziarsko
do przodu. Zabrałem trochę wody do picia a reszta ekipy skądże! Moje przypuszczenia,
że wody może nie być, potwierdziły się – aż do rozwidlenia przed jeziorem
nie ma wody zdatnej do picia.
Toboły ciążą niemiłosiernie
i robimy co jakiś czas przystanki. W pewnym momencie wyprzedził nas chłopak,
bez słowa o dziwo. Nad jeziorem, dzień później okazał się być Niemcem.
Jak się dowiedział, że jesteśmy Polakami to bardzo się ucieszył i trochę
pogadał. Chyba obawia się rozmawiać z Rosjanami.
Słońce
grzeje dziś mocno. Dobrze, że mam bloker słoneczny, który dobrze chroni
skórę. Około 18.30 postanawiamy się rozbić. Dobre miejsce znaleźliśmy w
miejscu łączenia się dwu nurtów. Prawy odnoga dopływa z lodowca spod
przełęczy Nikołajewa i okolicznych szczytów : Ciołkowskiego(3340) i Krzyżanowskiego(3369).
Lewy zaś z kilku jezior, w tym Szawliśkiego zasilanych przez lodowiec.
Ognisko wesoło huczy a ja
wsuwam musli z mlekiem. Jola czyta książkę a reszta jakby senni i zmęczeni
– nie odzywają się do siebie. Dość wcześnie idziemy wszyscy spać.
14 sierpnia
Wstaję
o siódmej aby rozpalić ognisko. Żar z wczorajszego ogniska nie wygasł więc
po chwili pojawił się wesoły płomień. Joli jak zwykle nie chce się wstać
ale w końcu ciepłe ognisko zwabiło ją na zewnątrz.
Na śniadanie kaszka z rodzynkami
a później chleb cztero-ziarnisty z mielonką.
Pakowanie szło dzisiaj o niebo
lepiej jak wczoraj i wyruszamy około 10-tej w dalszą drogę. Słońce oświetla
wspaniałe okoliczne szczyty. Bliżej nas są o rdzawym kolorze, bez śniegu.
Za nimi widać już wysokie, potężne ośnieżone szczyty. Po około dwóch godzinach
marszu dochodzimy do jeziora Szawlińskiego, które jest na wysokości 1983
m. Również jak rzeka, ma zielony, mleczny kolor. Otacza je z prawej strony
wysoki skalny masyw. Tuż pod nim leży masę luźnych kamieni, które
są równocześnie brzegiem jeziora. Lewy brzeg jest bardziej dostępny. Prowadzi
tędy dobra ścieżka, która przechodzi przez znakomite miejsca biwakowe.
Kilka jest już zajętych ale jest też kilka wolnych. Z Jolą zrobiliśmy rekonesans
i po naradzie ze wszystkimi, postanawiamy rozbić się na końcu jeziora.
Płynie tam strumyk, z którego można brać wodę do picia. Rozbijamy się z
Jolą tuż nad jeziorem. Widok z namiotu mamy przepiękny gdyż widzimy wpływającą
wodę do jeziora, a wyżej grań szczytów: Skazka(3124m), Krasawica(3612m)
oraz wiele innych. Widać również lodowce, które jak najszybciej chcemy
zobaczyć.
Nie jesteśmy sami, gdyż co
chwilę słychać charakterystyczne piski. Byliśmy bardzo ciekawi co to takiego?
Były to sympatyczne zwierzątka, wielkości świnki morskiej. Ich uszy
są dość duże i bardzo śmiesznie odstają. Porozumiewają się wydając głośne
piski. Mają brązowe umaszczenie. Od Polskich zoologów dowiedzieliśmy się,
że są to „piszczuchy”( po naszemu"szczekuszki" - Ochotona alpina).
Z innych małych zwierząt to widać czasem wiewiórki, burunduki – podobne
do wiewiórek tyko, że są w paski. Dość często latały koło namiotu bardzo
sympatyczne chrząszcze - kózki, które doskonale pamiętam z Bułgarii. W
tym rejonie są o połowę mniejsze. Po obiedzie Tomek z Agą postanowili się
wykąpać w jeziorze. Woda ma tylko kilka stopni ale to ich nie wystraszyło.
Jednak gdy znaleźli się w wodzie to szybko z niej wyskoczyli. Ale i tak
ich podziwiam. Postanowiłem się przejść ale nikt prócz Tomka nie chciał
iść. Ruszyliśmy w kierunku pobliskiej moreny. Byliśmy ciekawi co za nią
się znajduje. Według mapy jest tam dolina którą można dojść do przełęczy
„Niżna Szawlińska” i dalej w dół do doliny rzeki Maszej. Prawdopodobnie
będziemy próbowali przejść właśnie tą drogą.
Początkowo
ciężko się idzie. Gdyż tropinka prowadzi stromym zboczem. Na górę moreny
dochodzimy mocno zziajani. Ścieżka prowadzi dalej w małym wąwozie. Po lewej
stronie znajduje się stara morena czołowa lodowca a po prawej wznosi się
porośnięta trawą grań, przypominająca mi Bieszczady. Po kilku minutach
wędrówki widać małe bajorko, przy którym jest doskonałe miejsce na biwak.
Widać również kilka wypalonych miejsc po ogniskach. Ruszamy dalej słabo
widoczną ścieżynką wyżej i wyżej. Często prowadzi przez zwały kamieni i
wtedy ciężko ją wypatrzyć. Dochodzimy wreszcie na szczyt kolejnej moreny.
Stąd rozpościera się wspaniały widok na całą dolinę. W oddali widać duży
lodowiec i surową górską krainę. Nie rośnie już tam prawie nic. Na samym
końcu doliny wznosi się masyw górski, w którym widoczna jest przełęcz „Niżna
Szawlińska”(3300m). Duża jej część pokryta jest małym lodowcem. Schodzi
on do wspomnianego wcześniej dużego lodowca. Gdy tak zastanawialiśmy się
jak ją później przejść, zauważyliśmy sześciooosobową grupę turystów. Byli
to Rosjanie, którzy właśnie idą znad przełęczy. Dowiedzieliśmy się od nich
jak dojść do doliny Maszej. Szli do tego miejsca dziewięć godzin. Jeżeli
zdecydujemy się na przejście tą droga to nie będzie to łatwe.
W miejscu
dokąd doszliśmy dochodzi jęzor lodowca tak zwanego „wiszącego”. Pierwszy
raz z Tomkiem mieliśmy okazję widzieć prawdziwy lodowiec. Niestety nie
jest on zbyt fotogeniczny gdyż jest obsypany gruzem skalnym. Mimo tego,
zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.
Słońce chyli się ku zachodowi
więc postanowiliśmy wracać do obozu. Staraliśmy się dogonić wcześniej napotkaną
grupę ale nie mogliśmy ich dogonić! Zasuwali bardzo szybko, chociaż dźwigali
ciężkie plecaki. Tuż przed jeziorem udało się nam ich wyprzedzić. Na skarpie,
którą się schodzi tuż nad jezioro, rośnie dzika cebula. Nie zbieraliśmy
jej ale byłem ciekawy jak smakuje.
Gdy zdążyłem
trochę odsapnąć, postanowiliśmy z Piotrkiem połowić ryby. Podobno można
złowić tu chariusa. Gdy udało się nam jako tako wykombinować wędki z gałęzi,
to zaczęliśmy łowić. Próbowaliśmy na ciasto i na robaka, nic nie brało.
Po godzinie bezskutecznych prób, daliśmy sobie spokój. Wędki moczyły się
kolejne dwa dni i nic! Dowiedzieliśmy się następnego dnia od Rosjan, że
ryby są, ale nie biorą.
Ognisko, dobra kolacja i sen!
15 sierpnia
Wstałem
o 7.30 i jak to w moim zwyczaju, rozpaliłem ognisko. Dobrze, że z wczoraj
zostało trochę żaru, więc szybko mi to poszło. Ciepło powoli rozlewa się
po zmarzniętym ciele. Powoli i inni się budzą. Słońce ukazało się nieco
wyżej i od razu jest cieplej.
Na śniadanko kaszka z rodzynkami,
kanapki z ...krakowską suchą! Ależ nam smakowała!
Po śniadaniu decydujemy się
gdzieś ruszyć.
Ktoś musiał zostać i popilnować
obozu. Aby był sprawiedliwie to chcieliśmy zrobić losowanie. W końcu jednak
zdecydował się na to Tomek.
Po krótkim
zastanowieniu, zdecydowaliśmy się pójść do góry aby zobaczyć lodowiec pod
szczytem Krasawica. Bierzemy trochę ciepłych rzeczy, gorącą herbatę w termosie
i ruszamy w drogę. Ścieżka prowadzi z naszego biwaku, wzdłuż jeziora do
miejsca gdzie wpada główny strumień. Dalej, ścieżka idzie wzdłuż rzeczki
i po kilkunastu minutach dochodzimy do następnego, dużo mniejszego jeziorka.
Lewy brzeg usiany był wielkimi głazami, natomiast prawy usiany jest małymi
kamieniami, po których można spokojnie iść. W końcu decydujemy się na lewą
stronę. Idzie się tędy skacząc z kamienia na kamień. Można się również
trochę wspinać. Gdy doszliśmy do końca tego bajorka, za dość wąskim usypiskiem
skalnym, leży następne bajoro. Ma ono zupełnie inny charakter niż poprzednie.
Lewa strona otoczona jest mokradłami i dopływa tu cała masa strumieni.
Natomiast na prawym brzegu wznosi się stroma skalna ściana. Aby przejść
dalej, trzeba się wspiąć dużo wyżej. Idąc lewą stroną, za jeziorkiem doszliśmy
do małego obozu, w którym mieszkali rosyjscy wspinacze. Sprzęt różnej maści
taki jak liny, czekany, raki i itp leżał rozłożony na trawie aby pewnie
wysechł. Tuż za obozem ścieżka skręca na morenę czołową lodowca i wije
się jej grzbietem. Im bliżej lodowca tym gorzej się idzie. Jest bardziej
grząsko i kamienie nie trzymają się siebie zbyt mocno. Trzeba uważać aby
nie pokaleczyć nóg. Darek zdecydował się odłączyć i zaczaić się z aparatem
na piszczuchi. Decyduję się z resztą ekipy iść wzdłuż czoła lodowca.
Przedstawiał sobą bardzo ponury widok, gdyż był szary i brzydki. Słychać
tylko szmer kapiącej wody i niewidocznych strumieni. Kilkaset metrów wyżej
widać lodowe spiętrzenia. Odłamki lodu odstają w tym miejscu w różnych
kierunkach. Śniegu widać bardzo niewiele na tej wysokości. Dopiero jest
on widoczny w górnych partiach szczytów, powyżej 3000-3200 m. Pogoda się
pogarsza, ciemne chmury zaczęły szybko zasłaniać niebo. Po kilku minutach
z nieba kapały już duże krople. Miałem zamiar dojść do wcześniej wspomnianych
seraków, lecz nikt inny nie chciał nawet o tym słyszeć. Zatrzymaliśmy się
na krótki posiłek i zaczął padać mocny grad. To już zupełnie zniechęciło
mnie do pójścia wyżej. Wracamy cali mokrzy i z posępnymi minami. Grzbietem
moreny bocznej i dalej czołowej prowadzi doskonała tropinka. Idzie
się nam o wiele lżej niż wzdłuż lodowca. Mimo kiepskiej widoczności to
wreszcie mogłem zobaczyć całą okolicę. Bardzo mi się tu podoba, szkoda
tylko, że pogoda nie dopisała. Podczas powrotu do obozu, non-stop padał
deszcz. Gdy dotarliśmy do obozowiska, zrzuciliśmy mokre ciuchy i wskoczyliśmy
szybko do ciepłych śpiworków.
Późnym wieczorem deszcz ustał
bo wiatr gdzieś tam wysoko, przegonił chmury. Po długich staraniach
udało mi się rozpalić ognisko. Zrobiło się bardzo przyjemnie.
16 sierpnia
W nocy
było cholernie zimno więc musiałem wstać i zrobić sobie coś ciepłego. Gorący
kubek był w sam raz. Ognisko nie dotrwało do rana i musiałem rozpalać je
od nowa. Trwało to pół godziny i nic! Wreszcie Darek się zlitował i dał
mi kilka kawałków łuczywa – nasączone żywicą kawałki drewna. Od razu
się udało! Ciepło od razu zaczęło rozchodzić się po kościach. Dzięki temu,
że rozpalam ognisko to Jola szybciej wstaje. Inaczej to trudno ją
ze śpiwora wykurzyć.
Dzisiaj w obozie zostają Buksy
i Kamila. Po śniadaniu dzielimy się na dwie grupy i wyruszamy
w drogę. Ja z Jolą i Tomkiem idziemy podobnie jak wczoraj ale później idziemy
zobaczyć przełęcz Wyżnia Szawlińska. Darek z Agą wracają się do początku
jeziora Szawlińskiego i idą do innej doliny.
Dobrze, że od rana świeci
słońce i mogły wyschnąć rzeczy. Przez to suszenie wychodzimy dość późno
bo około 10.30. Jola z Tomkiem ruszyli z kopyta i szybko zniknęli mi z
oczu. Dzisiaj miałem wyjątkowo kiepską formę. Ledwo powłóczyłem nogami.
Gdy dotarliśmy do wczorajszego obozu Rosjan, odbijamy w lewo wzdłuż
strumienia. Według Rosjan mamy przed sobą trzy godziny w jedną stronę.
Pogoda wręcz wymarzona do dzisiejszej eskapady. Idzie się bardzo przyjemnie,
choć często trzeba uważać na luźne kamienie. Dochodzimy do niewielkiego
wodospadu, który obchodzimy z prawej strony. W tym miejscu znajdują się
skalne tarasy. Leżą one na pięknej górskiej łączce. Rosną tu trawy, dębik,
karłowe brzozy, i cała gama skalnych roślin. Jest tu bardzo kolorowo jak
na taką wysokość. Aż trudno uwierzyć, że rośliny wytrzymują takie ciężkie
warunki.
Idąc coraz wyżej i wyżej,
usłyszałem łoskot toczących się kamieni. Z początku nie mogłem dojrzeć
co to takiego ale po chwili wypatrzyłem tuż pod moreną stadko kozic. Niestety
odległość była zbyt duża aby wyszło ładne zdjęcie. Po kilku minutach dalszej
drogi, dochodzi się do końca górskiej łąki. Za nią w niedużej skalnej niecce,
jest turkusowe jeziorko. Wokół coraz mniej roślinności a za to więcej gruzu
skalnego po, którym idzie się już o wiele gorzej. Na jednej ze skalnych
półek postanawiamy coś przekąsić. Z Jolą wsuwaliśmy pumpernikiel z pasztetem
i do tego herbata. Tomek zajada za to suchary z kminkiem. Po jedzeniu ciężko
nam się ruszyć. Idziemy coraz wyżej, wchodząc na morenę czołową lodowca,
do którego podążamy. Widoki coraz to piękniejsze. Ukazuje się nam w końcu
lodowiec, zajmujący całkowicie przestrzeń pomiędzy dwoma masywami górskimi.
W górnych partiach leży śnieg ale nie ma go dużo. Więcej jest za to małych
wiszących lodowców, które urywają się nagle na pewnej wysokości aby przeistoczyć
się w żwawy strumień. Leżący niżej, główny lodowiec ma szerokość
kilkuset metrów. Nie wygląda groźnie. Nie widać dużych szczelin ale tylko
kapiącą, potężną, płaską bryłę lodu. Spływające strumienie wyrzeźbiły płytkie
szramy, którymi pędzi woda. Cała zewnętrzna powierzchnia pokryta jest małymi
kamyczkami, odnosi się przez to wrażenie, że lód jest brudny. Co chwilę
słychać łoskot lecących kamieni. O tym gdzie najczęściej odpadają kamienie,
świadczy jasny rudy kolor na skałach.
Decydujemy się wejść na lodowiec.
Tomek wkłada raki, gdyż nie na darmo dźwiga je cały wyjazd. Z Jolą mamy
dobre protektory na butach więc idziemy bez niczego. Tam gdzie spadły małe
kamyczki, słońce wytopiło małe dziurki. Powierzchnia lodowca, dzięki temu
jest bardzo porowata i można spokojnie po niej chodzić.
Przed wejściem na lodowiec,
było bardzo ciepło. Natomiast gdy tylko na niego weszliśmy, od razu zrobiło
się chłodniej. Idąc coraz wyżej, ukazywała się naszym oczom coraz
piękniejsza panorama. Pomimo tak surowej krainy, widoki były przepiękne.
Z morza lodu wzbijające się w niebieskie niebo, szczyty.... Dobrze, że
wziąłem przeźrocza aby uwiecznić te widoki na dłużej. Co pewien czas przekraczamy
niezbyt głębokie szczeliny. Przy jednej z nich ubieramy się we wszystko
co mamy. Zrobiło się bardzo zimno. Widać stąd przełęcz „Wyżnią Szawlińską”.
Jedną z bardziej niebezpieczną, gdyż co chwilę lecą z niej wielkie głazy
i kamienie. Odradziłbym każdemu wędrówkę w jej pobliżu. Po naszej prawej
ręce, widoczne jest rozdzielenie grani, za którą widać o wiele wyższe partie
szczytów. Całe spowite są śniegiem i lodem. Niestety słońce chyli się ku
ziemi i musimy powoli wracać. Dobrym rozwiązaniem byłoby rozbić obóz u
podnóża lodowca i wtedy ruszyć na wędrówkę po tych okolicach. Gdy doszliśmy
do czoła lodowca, musieliśmy się rozebrać, znów było bardzo ciepło.
Wracamy
podobną drogą ale po drugiej stronie wodospadu. Stopy nas strasznie bolą,
więc idziemy dość wolno. Również i głód zagląda nam w oczy, więc już po
drodze myślimy co w obozie zrobić sobie do jedzenia. Doszliśmy do obozu
tuż przed dwudziestą i jesteśmy bardzo zmęczeni. Puree z sosem pieczarkowym,
smakował nam średnio. Dobrze że Piotrek rozpalił ognisko i można było się
ogrzać. Nasze obozowisko w godzinach wieczornych zasłania wysoka grań zza
jeziora. Gdy tylko słońce się za nią schowa, od razu robi się bardzo zimno
i nieprzyjemnie. Jedynie ognisko powstrzymuje nas przed ucieczką do namiotów.
W godzinę później wróciła Agnieszka z Darkiem. Zaczepiali ich inni turyści
rozbici nad jeziorem. Wszyscy już wiedzą, że jesteśmy Polakami i gdzie
jesteśmy rozbici! Kto by się spodziewał, że aż tak ich interesujemy!
17 sierpnia
Dzień odpoczynku,
tak wszyscy zgodnie postanowiliśmy. I tak też się stało. Spaliśmy do dziesiątej,
aż słońce tak zaczęło grzać namiot, że trudno było wytrzymać. Jola kiepsko
się dziś czuje, więc te lenistwo dobrze nam zrobi. Przemawia za tym też
sterta ciuchów do prania. Każdy dostępny sznurek był wykorzystany na suszenie.
Piszczuchy co chwilę na nas krzyczą, być może nie cieszy ich nasza obecność.
Około piętnastej wszyscy oprócz nas przenoszą się nad jeziorko, nad którym
już z Tomkiem byliśmy. Stamtąd będziemy próbować przejść do doliny Maszej.
Można to zrobić na dwa sposoby: pierwszy to wrócić do przełęczy gdzie były
bagna. Z tamtego miejsca prowadzi ścieżka do samej doliny, ale zajęłoby
to około 2-3 dni ; drugi to iść tak jak my teraz, pod przełęcz „Niżną Szawlińską”,
co zajmie jeden dzień.
Z Jolą chcemy zostać nad jeziorem
jeszcze ze dwie godziny, aby zrobić sobie prysznic. Wreszcie mogliśmy porządnie
się umyć. Z ociąganiem ruszamy w ślad za resztą, pnącą się wysoko ścieżką.
Co chwilę musimy się zatrzymywać aby złapać oddech. Fatalna jest ta ścieżka,
ale innej tu nie ma. Rośnie tu dzika cebula, której jest tu całkiem sporo.
Jest zdecydowanie mniejsza, ale jaka ostra!!! Do monotonnych posiłków była
niezłym urozmaiceniem. Oprócz cebuli, spotykaliśmy duże krzaki czarnej
porzeczki. Nie była zbyt dorodna i smaczna ale zawsze to coś. Gdy doszliśmy
do jeziorka, nie było jeszcze rozbitych namiotów. Chyba każdy dziś jest
bardzo rozleniwiony i nic się nikomu nie chce. Wieczór spędziliśmy na upijaniu
się gorącymi kubkami i rosołkami w kostce.
18 sierpnia
Na
zewnątrz leje jak z cebra, porywisty wiatr rzuca naszym namiotem co chwilę.
Z dzisiejszego wyjścia nic chyba nie wyjdzie. Śniadanie musimy robić pod
namiotem aby nie zmoknąć. Około południa przestało padać, ale sine chmury
przetaczające się nad naszą głową, nie wróżą nic dobrego. Rozpalam z nudów
ognisko, znów tylko dzięki Darkowemu łuczywie. Gdy tylko wesoły płomień
zaczął lizać kawałki drewna, zaczął padać deszcz. Na szczęście ustał po
pięciu minutach. Działo się tak co pół godziny, no ale da się wytrzymać.
Wszyscy jakoś dziwnie pochowali się do swoich namiotów i nie wychylają
z nich nosa. Co się dzieje?
19 sierpnia
Wstałem
około ósmej, tuż po deszczu. Niebo spowijała sina warstwa chmur,
co nie ułatwia nam znów decyzji. Około 11-tej postanawiamy iść. Przed nami
około dziewięć godzin ciężkiego marszu. W kierunku przełęczy, której jeszcze
stąd nie widać, prowadzi ledwie widoczna tropinka. Czasem niknie nam z
oczu ale odległy kopczyk przed nami, potwierdza, że idziemy w dobrym kierunku.
Szkoda, że aura nam dziś nie sprzyja, bo widok całej doliny jest bardzo
interesujący. Pierwsza część, przed moreną czołową lodowca, porośnięta
jest trawami o kolorze złota. Słychać często piszczuchy i burunduki, które
często przemykają blisko nas. Tuż za moreną, jest za to surowy krajobraz,
bez jakiejkolwiek roślinności. Sam lód i skały. Gdy doszliśmy wreszcie
do moreny czołowej, zaczęliśmy iść moreną boczną lodowca. Widać jego ogrom
i niesamowitą niszczącą siłę, odciskającą swoje piętno na tej dolinie.
Niestety widok doliny zaczęła bardzo szybko zasłaniać gęsta mgła. Gdy dochodziliśmy
do czoła lodowca, napotkaliśmy grupę Rosjan, którzy właśnie niedawno zeszli
z przełęczy. Ostrzegali nas przed kamieniami, które bardzo często tu odpadają.
Jeden z nich miał wszystkie zęby...srebrne. Gdy z nim rozmawialiśmy, to
nie patrzyliśmy w jego oczy tylko, właśnie na te zęby.... Nie tylko to
zwróciło naszą uwagę, również jego rozpadające się buty, związane
sznurkiem aby nie odpadła podeszwa. Podziwiam jego odwagę, aby wybrać się
w takich butach w tak ciężki teren. Po kilku minutach wędrówki po lodowcu,
mgła była tak gęsta, że nie było nic widać powyżej dwudziestu metrów.
Tomek z Darkiem zostali daleko w tyle, ale i tak spotkamy się pod przełęczą.
Tak też zrobiliśmy. Gdy doszliśmy do podnóża przełęczy, do którego dochodził
jęzor spływającego drugiego lodowca, zrobiliśmy mały odpoczynek. Gorąca
herbata, wzmocniła nasze siły, gdyż powili zaczynało padać. Po pewnym czasie
deszcz zmienił się w śnieg.
Gdy postanowiliśmy kontynuować
dalszą wędrówkę, zaczęły lecieć z góry pojedyncze kamienie. Na samej górze
przełęczy zauważyliśmy jakieś postacie, które powoli zaczęły schodzić w
dół, w naszą stronę. Gdy byli obok nas, dowiedzieliśmy się, że po
drugiej stronie przełęczy są Polacy. Ucieszyliśmy się bardzo i po chwili
zasuwaliśmy do góry. Zdecydowaliśmy się iść lewą stroną lodowca
i całe szczęście! Co chwilę prawą stroną leciały wielkie głazy. Mknęły
w dół z takim impetem, że aż ciarki przechodziły. Kto wie co by się z nami
stało gdybyśmy tamtędy szli?
Tylko to nas pocieszało, gdyż
wędrówka po luźnych kamieniach była horrorem! Dwa kroki do przodu, jeden
do tyłu. Do tego ciężkie plecaki wyciskały z nas resztki sił. Postanowiłem
w końcu założyć raki i próbować iść obok po skorupie lodowej. Niestety
po 10 metrach takiej „lodowej wspinaczki” miałem serdecznie dość. Z Jolą
wysunęliśmy się do przodu i byliśmy pierwsi na przełęczy. Niestety
mgła i padający śnieg zasłonił cały widok na okolicę. Szkoda bo musi tu
być pięknie. Słychać co jakiś czas grzmoty spadających kamieni.
Gdy wszyscy znaleźliśmy się
na przełęczy, zjedliśmy po kawałku czekolady i dalej w drogę, ale tym razem
już w dół. Widać już było czerwony namiot w dole, pewnie to Polacy. Aby
do nich dotrzeć trzeba było zejść po skorupie lodowca. Na morenie bocznej
jest dobre miejsce do rozbicia się, obok jest też jeziorko.
Rozbijamy się na jedynych
w tych okolicach w miarę płaskich poletkach, które kiedyś musieli przygotować
inni. Wokół same kamienie ale widać trochę roślinności choć są to
tylko pojedyncze sztuki.
Przywitaliśmy się zaraz z
rodakami. Był tam Tomek II – biolog od nietoperzy, Łosia – biolog od bezkręgowców,
Majka – studentka biologii. Siedzą tu już kilka dni aby zaatakować najwyższy
szczyt Północno-Czujskiego Grzbietu – Maszej Basz (4177 m.n.p.m). Moją
uwagę zwrócił ich pomarańczowy namiot. Nazywał się „Expedition 2. Był to
namiot Łosi, która go sama uszyła. Szkielet namiotu był aluminiowy i o
dziwo poprowadzony na zewnątrz namiotu. Przed wiatrem i śniegiem zabezpieczały
doszyte do tropiku fartuchy. Brak mi tego w naszym namiocie, szczególnie
gdy jest wietrzna pogoda.
Byliśmy tak zziębnięci, że
niedługo po rozbiciu obozu, każdy poszedł spać. W nocy słychać było zlatujące
kamienie. Tomek II, rano nam powiedział, że najczęściej lecą z przełęczy
Wyżnia Szawlińska.
20 sierpnia
Wstałem jako pierwszy o
pół do ósmej. Jak zwykle rano, ciężko było rozpiąć zamki w namiocie. Za
to widoki były przepiękne. Na niebie trochę chmurek i silne słońce. Ruszyłem
zaraz z aparatem na robieni zdjęć. Reszta ekipy dochodziła właśnie do siebie
gdy wróciłem z krótkiej przechadzki. Basia z Piotrkiem i Kamilą chcą zejść
niżej do jeziora aby się wysuszyć przy ognisku. Darek z Ał, również. Jedynie
Tomek miał ochotę zostać. Ja z Jolą postanawiamy później zejść tylko do
czoła lodowca Maszej. Są tam trawiaste łączki i piękne widoki.
Poznaliśmy bliżej Tomka II
i dziewczyny. Okazali się bardzo sympatyczni i bardzo pomocni.
Zawszę myślę o jedzeniu, więc
zapytałem się ich jak sobie z tym radzą. Mają trzy godziny drogi w dół
rozbity drugi namiot – bazę ( nazywali go Leon), w którym trzymają
całe żarcie. Co jakiś czas muszą ruszyć po zapasy, gdy tu na górze się
kończy. Zdziwiłem się, że nie boją się zostawiać spiżarni bez pilnowania.
Tomek twierdził, że tak wysoko to nikt niepowołany tu nie przyjdzie. Docierają
tu tylko prawdziwi turyści, którym nie w głowie takie numery. Pomyślałem
– racja!
Na początku wędrówki wynajęli
konie juczne i całe zapasy dowieźli do Leona i teraz nie muszą dźwigać
takich strasznych ciężarów.
Zamiast puszek używali żywność
liofilizowaną, która sprawdza się tu wyśmienicie. 100 gram liofilizatu
zastępuje 500 gram mięsa. Dostępne są: rybki, kurczaki, wołowina, wieprzowina
i inne smakołyki.
Sympatyczne było traktowanie
swojej góry (Maszej-Basz) – jeżeli załatwia się pilną potrzebę – trzeba
to robić twarzą w kierunku „góry”. W przeciwnym przypadku „góra„ będzie
się gniewać!
Ruszyliśmy w dół koło 14-tej.
Tropinka jest prawie niewidoczna w tym morzu kamieni! Ciężkie plecaki przygniatając
do ziemi nie ułatwią chodzenia.
Po około 1,5 godzinie doszliśmy
do trawiastego plato. Wygrzewały się tu całe stada świstaków, które
zaraz leniwie pouciekały do swoich nor. Łączka jest podmokła i nierówna
więc ciężko znaleźć dobre miejsce na biwak. Dochodzi jeszcze problem
wody, gdyż ta w małych wodnych oczkach ma nieciekawy kolor. Poszedłem na
mały rekonesans i po kilkunastu minutach znalazłem małą strużkę wody przy
której rozbiliśmy nasz obóz. Widok przepiękny! Kilkaset metrów w dół kończy
się olbrzymi lodowiec Maszej, z którego bierze swój początek rzeka Maszej.
Lodowiec jest dość niesamowity gdyż wije się jak wąż pomiędzy górskimi
masywami. Niektórzy mówią, że jest to najpiękniejszy lodowiec Ałtaju.
Gdy tak z Jolą podziwialiśmy
widoki, zauważyliśmy kilkuosobową grupkę na morenie bocznej lodowca. To
reszta naszej grupy! Co oni tu robią?
21 sierpnia
Noc była dość ciepła, ale
to pewnie zasługa niższej wysokości. W środku nocy coś szeleściło koło
namiotu ale po kilku uderzeniach w tropik mieliśmy już spokój.
Słoneczko oświetliło nasz
stok o 8.30 i nie dało się już dalej leniuchować – trzeba było wstać.
Co jakiś czas słyszeliśmy lecące z łoskotem kamienie, które zapewne spadały
na lodowiec. Erozja tych gór jest po prostu niesamowita! W Tatrach jest
to prawie niezauważalne!
Nasze wczorajsze źródełko
prawie wyschło. Ledwo udało mi się nałapać dwa kubki wody. Rozłożyłem
nieopodal namiotu zielnik do suszenia, gdy zaraz przyleciały jakieś ciekawskie
ptaszki. Niedługo potem przechodziło koło nas duże stado ałtajskich kozic.
Lodowiec Maszej leżący u naszych stóp hałasował jak duża fabryka. Jego
jęzor wije się w dolinie jak język węża. Stanowi wielki kontrast wśród
ciemnych skał. Widok z namiotu był rewelacyjny. Postanowiliśmy w końcu
się zwijać i ruszyć w dół do lodowca. Gdy zeszliśmy w dół natknęliśmy się
na rzeczkę, której wartki nurt nijak nie dało się przejść. Płynie ona obok
moreny bocznej lodowca. Chcąc nie chcąc musieliśmy ruszyć w górę
aby znaleźć nieco płytsze miejsce. Doszliśmy w końcu do małego jeziorka
o pięknym morskim kolorze, którego z góry nie było widać. Na jego brzegach
rosła dzika ... cebula! Oczywiście aby nie było wątpliwości uzupełniliśmy
nasze zapasy warzyw. Tuż za jeziorkiem jest dosyć dobre miejsce do przejścia
na drugą stronę. Moreną boczną prowadzi dobra tropinka, ale jak to na morenie
jest dużo głazów, które trzeba często omijać. Planowaliśmy zostawić
gdzieś w szczelinie plecaki i pochodzić trochę na lodowcu. Niestety pogoda
pokrzyżowała nasze plany, mgła i śnieg powoli zakrywał dalszą część lodowca.
Zrezygnowaliśmy z tej przyjemności i ruszyliśmy w dół. Mówi się szkoda!
Po zejściu z moreny i minięciu czoła lodowca, tropinka zaczyna zanikać
i musieliśmy ostro przebijać się przez krzaki. Kilkaset metrów dalej wzdłuż
strumienia udało się nam znaleźć jako taką ścieżkę. Po półgodzinie ujrzeliśmy
znajome namioty! To nasi! Jak się okazało wczoraj Tomek przechodząc po
pniach rzeczkę, wpadł do wody. Jeden z pni nie wytrzymał. Postanowili się
tu rozbić. Co jak co ale zupełnie się ich nie spodziewaliśmy. Powinni przecież
być już w Aktaszu. Właśnie zwijali się do wymarszu.
Gdy ruszyliśmy, zaczęła psuć
się pogoda. Na szczęście słońce nie dało za wygraną i co jakiś czas wychodziło
spoza chmur. Stąd tropinka była bardzo solidna. Szło się bardzo dobrze,
co jakiś czas tylko trzeba było przechodzić przez strumienie i skakać po
skałach. Dolina Maszej jest przepiękna. Nie ma porównania do Szawło, tak
przynajmniej ja uważa. Jest bardziej dzika i urozmaicona. Jej malowniczość
długo zapadnie mi w pamięci.
Dochodzimy wreszcie do granicy
lasu, pojawiają się coraz częściej modrzewie. Rosną one w tak nieprawdopodobnych
miejscach, że trudno w to uwierzyć. Często wysoko na prawie pionowej ścianie,
gdzie nie ma ziemi, rośnie czasem okazały okaz. Zostawiamy za sobą lodowiec
i piękne ośnieżone szczyty. Stanowią niesamowity kontrast z tymi położonymi
niżej, bez śniegu. Nie ośnieżone łańcuchy, oświetlone ciepłym słońcem sprawiają
przyjazne wrażenie. Niestety lecące bez przerwy głazy i kamienie temu zaprzeczają.
Lepiej się trzymać od nich z daleka o ile się tylko da. Liczne piargi
i usypiska świadczą o olbrzymiej erozji tych gór.
Na jednej z rzeczek, idąc
po śliskim pniu, Jola wleciała do wody. Na szczęście bardzo szybko z niej
wyskoczyła to nawet buty nie zdążyły się zamoczyć. Nie dość tego zaczęło
padać. Chmury niestety nas dopadły. Musieliśmy iść jednak dalej. Kilkaset
metrów dalej doszliśmy do Jeziora Maszej. Położone jest na podobnej wysokości,
1984 m.n.p.m.. Tu jednak muszę dać wyższą notę Szawlińskiemu. Woda w Maszej
jest koloru kawy z mlekiem i nie bardzo nadaje się do konsumpcji. Ścieżka
prowadzi wzdłuż jeziora pośród gruzu skalnego. Padający deszcz zrobił niezłą
ślizgawkę. Darek w pewnym momencie znalazł się w wodzie. Jak sam później
opowiadał, nie czuł pod nogami dna. Mając na sobie plecak i co gorsza torbę
ze sprzętem fotograficznym, był nieciekawej sytuacji. Dobrze że Buks był
w pobliżu i pomógł mu wyjść na brzeg. Nieszczęścia chodzą chyba parami.
Przed chwilą Jola a teraz Darek. Niestety buty przemokły więc dalszą część
wędrówki musiał przebyć w tenisówkach. Co gorsza po 15 minutach okazało
się, że jeden z butów przytroczonych do plecaka ... gdzieś zaginął! Ale
pech! Po 20 minutach udało się wreszcie go znaleźć w przydrożnych
krzakach. Tuż przy jeziorze jest dobre miejsce biwakowe, na którym był
rozbity namiot. Niestety nikogo w nim nie było. Postanowiliśmy iść dalej,
może będzie inne fajne miejsce na biwak. Po dwóch godzinach, zaczęło się
ściemniać, więc musieliśmy się rozbijać. Po wielu wahaniach rozbiliśmy
się koło szerokiego kamienistego pasa, schodzącego z gór aż do rzeki. Zaczął
padać deszcz.
22 sierpnia
Wstaję o siódmej jako pierwszy.
Po deszczu ani śladu. Słońce pojawia się powoli ukazuje się zza szczytu.
Marzę o tym aby jak najszybciej zaczęło grzać. W nocy znów było zimno,
więc szybko trzeba się rozgrzać. Jola jak to zwykle na wyjazdach, ani myśli
wstać. Ruszyłem w końcu tym dziwnym kamienistym szlakiem. Bardzo dziwnie
to wyglądało, gdyż idzie się wzdłuż drzew, wśród których leży cała masa
kamieni. Przypuszczam, że to okresowa rzeka. Idąc dalej rzeka zrobiła się
węższa, ale za to zrobił się prawdziwy wąwóz na 3-4 metry głęboki. Co dziwniejsze,
kamienie wyglądały na świeżo naniesione, bez glonów, roślin. Doszedłem
do połowy zbocza, skąd rozpościerał się widok na okoliczne partie doliny.
Widać stąd orientacyjnie Czujski Trakt. Gdy wróciłem do obozu, towarzystwo
dopiero się budziło. Okrzyknęliśmy ten dzień, dniem toaletowym. Wszyscy
myliśmy się i szorowaliśmy swoje zapuszczone ciała i rzeczy. Dopiero o
13-tej udało się wyruszyć w drogę. Po godzinie dotarliśmy już do cywilizacji
– do opuszczonej pasterskiej sadyby a raczej tego co po niej zostało. Jednym
chórem zdecydowaliśmy się na obiad. Dzisiejsze „menu” to makaron z sosem
cygańskim i z cebulką. O dziwo miejsce te przeznaczono dla turystów. Przygotowano
miejsca pod namioty i stoły do robienia posiłków. Byliśmy zdumieni widząc
coś takiego w Rosji.
Od sadyby prowadzi polna a
raczej „łąkowa” droga, aż do Czujskiego Traktu. Zostawiamy za sobą piękne
widoki, aż szkoda stąd odchodzić. Doszliśmy do mostu przez Czuję, gdzie
znajduje się ”Turbaza” , której jedyną atrakcją była Jurta oraz miód i
przewodniki po Ałtaju. Myśleliśmy, że dostaniemy chleb i piwo. Kobieta
zrobiła wielkie oczy, że chcemy coś takiego. Za miód chciała 150 rubli,
Tomek zaszalał i kupił dla nas wszystkich. Smakował wybornie.
Przeszliśmy rzekę i ruszyliśmy
w kierunku traktu. Dotarliśmy do łączki, na której postanowiliśmy się rozbić.
Również i tu znajdowały się opuszczone pasterskie zabudowania. Nawet
stąd widoczne były ośnieżone szczyty doliny Maszej. Łąka dosłownie się
ruszała i skakała. Pełno tu pasikoników i innych szarańczaków. Do tego
świszczące dźwięki latających tych owadów dopełniał całą harmonię żyjącej
tu fauny i flory.
Kurajski i Czujski Step
23 sierpnia
Jak zwykle, wstałem pierwszy.
Ośnieżone szczyty zasłoniła gęsta mgła. Na śniadanie zrobiłem sobie kuskus
z miodem. Nie jest to rewelacja ale zjeść się da. Około 10-tej ruszyliśmy
w dalszą drogę. Po 40-tu minutach dotarliśmy do Czujskiego Traktu. Próbowaliśmy
złapać stopa do Aktaszu ale nasza 8 osobowa grupa chyba bardzo zniechęcała.
Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do parkingu gdzie chwilę odpoczywaliśmy.
Ał udało się zabrać samochodem na niemieckich numerach. Po odpoczynku
ruszyliśmy dalej. Dopadł nas niedługo potem deszcz. W końcu ulitował się
nad nami kierowca małego autobusu. Spadł nam chyba z nieba!
Wysiedliśmy w Aktaszu , w
którym okazało się że nie ma chleba! Od czterech dni nie ma prądu! Tomek
po drodze zaczepił jakiegoś faceta z Bobikiem, czy mógłby nas zawieść do
Kosz-Agac? Zgodził się nas przewieźć za 800 rubli. Powkładaliśmy
plecaki do samochodu i na zakupy! W sklepach udało się nam kupić
ciastka. Wędrując od sklepu do sklepu szukaliśmy coś dobrego do jedzenia.
Przede wszystkim brakowało nam owoców. Z Jolą kupiliśmy sobie po dwie gruszki,
50 rubli za kg ? drogie ale były takie dobre i soczyste, że nie żałowaliśmy
wyboru.
Po pół godzinie ruszyliśmy
Czujskim Traktem. Przez pewien czas krajobraz był bardzo podobny do tego
wcześniej. Jednakże od pewnego momentu zaczął się diametralnie zmieniać.
Wyłaniał się powoli step. Za wioską Kuraj rozpoczął się tak zwany Kurajski
Step. Zatrzymaliśmy się tam aby zrobić zdjęcia. Widok jest dość niesamowity.
Wokół drogi płaska przestrzeń, porośnięta stepową roślinnością. Przeważnie
już wypaloną przez słońce. Kilkadziesiąt kilometrów dalej wynurzają się
góry Ałtaju.
Ruszyliśmy dalej. W pewnym
momencie dotarliśmy do małych wzniesień, pośród których wydrążony był Trakt.
Gleba i skały miały czerwony kolor. Nie rosła tu żadna roślinność.
Niedługo potem do Traktu dochodzi rzeka Czuja, którą zgubiliśmy przed Kurajem.
Wzdłuż brzegów widać dorodne wierzby i nic poza tym. Docieramy do Czujskiego
Stepu, który jest o wiele bardziej rozległy od tego wcześniej. Kilka kilometrów
w lewą stronę od drogi, widoczne są Kurajskie Grzbiety. Niczym nie przypominające
wcześniejszych pasm górskich Ałtaju. Te są zupełnie łyse, wręcz płaskie
na wierzchołkach. Porośnięte są stepową roślinnością, pomimo, że wg map
mają od 2 do 3,5 tyś wysokości. Dojeżdżamy wreszcie do Kosz-Agacz. Robimy
od razu wielkie poruszenie w wiosce, widocznie niewielu przyjeżdża tu turystów.
Wioska robi niesamowite wrażenie. Domy są przeważnie drewniane, bardzo
małe, czasem nawet jedno izbowe. Bieda jest bardzo widoczna. Przed czy
też za domami są wychodki, ścieki bezpośrednio wpływają do rowów. Robi
to na mnie smętne wrażenie. Dla mnie najbardziej rażące są krzywe słupy
elektryczne. Jak się spojrzy to widać las słupów, które są powyginane w
różne strony. Zadziwiające było to, że wzdłuż każdej z ulic, co 10
metrów był sklep. Jedne w starych barakach, drugie w budach starych samochodów.
Coś niesamowitego! Z nieba zaczęło pokapywać. Pierwsza rzecz to wtargnęliśmy
do sklepów aby kupić chleb. Na szczęście był. Po wielu poszukiwaniach
dostałem mleko, które sprzedaję się tu w plastikowych butelkach po napojach.
Skierowaliśmy się do Gostinicy, miejscowego hotelu. Część z nas uparła
się aby spać w hotelu. Niestety nie było nikogo z obsługi. Po trzech godzinach
czekania, zjawiła się kobieta, która oznajmiła nam, że nie ma wolnych miejsc.
Wszystkie miejsca zajęli robotnicy, budujące pobliską szkołę. Darek jednak
po kilkunastu minutach znalazł jakąś kwaterę za 50 rubli/os. Zdecydowaliśmy
się tam pójść. Kwatera była pod koniec wioski, więc mogliśmy przyjrzeć
wiosce i ludziom. Przeważnie widać ałtajskie rysy, Rosjanie są tu w mniejszości.
Kiedy siedzieliśmy w Gostinicy, przetaczały się tam olbrzymie ilości ludzi.
Jedni przynosili jakieś duże worki, a drudzy je wynosili. Kwitł tu niezły
handel.
Doszliśmy wreszcie do kwatery.
Był to dom sklepowej, która wynajmowała już pokoje Francuzom. Mieliśmy
do dyspozycji dwa pokoje. Był to najbardziej zadbany dom w okolicy. W środku
było nawet centralne ogrzewanie. Wszystkie domy zrobione są z bali drewnianych.
Często bez spadzistego dachu. Wprawiało mnie to w zdumienie, gdyż jestem
przyzwyczajony do drewnianych chałup ze spadzistym dachem. Nigdy nie wyobrażałem
sobie tego inaczej!
Z domu widzieliśmy stację
radarową, aby nie kusić losu, to chodziliśmy w tamtą stronę. Wieczorem
kupiliśmy 1,5 litrową butelkę piwa Miodnoje - ciemniejsze. Smakowało jakoś
pustawo, ale może być.
24 sierpnia
Spało się w miarę wygodnie.
Na śniadanie dostaliśmy od gospodyni 1,5 litra świeżego mleka. Dzięki temu
mogłem zrobić sobie zupę mleczną ? co zapycha! Po śniadaniu ruszyłem do
wioski aby wymienić dolary. Niestety w banku powiedziano mi, że pani
pracująca w okienku wymiany walut nie pracuje. Siedząca okienko dalej kobieta
nawet nie wpadła na to aby przesiąść się i mi pomóc wymienić. Po prostu
jej się nie chciało. Poradziła mi iść na bazar, może tam się uda. Niestety
nikt nie był zainteresowany. Kupiłem tylko chleb (6,5 rubla ? drogo, gdyż
bliżej cywilizacji kosztuje 4 ruble) i wróciłem do kwatery. Z chałupy widoczne
są Kurajskie Grzbiety, wśród których jeden ma w połowie jasną pręgę. Ciekawiło
mnie to od wczoraj, dziś postanowiliśmy tam iść. Oprócz mnie i Joli , nikomu
innemu się nie chciało. Zabraliśmy trochę żarcia i termos z herbatą. Idąc
wzdłuż drogi, robiliśmy sporą sensację, szczególnie wśród dzieci.
Aby dotrzeć do upatrzonej
góry, musieliśmy się cofnąć do mostu przez Czuję i dalej już przez step.
Idąc tam gdzie nie w ogóle wody, roślinność jest bardzo uboga. Pełno tu
szarańczaków. Są to Trajkotki, które wydają śmieszny klekot podczas lotu.
Doszliśmy do ogrodzonego pastwiska, w którym płynie trochę wody. Roślinność
jest od razu bujna i zielona. Rosną tu trawy i różne krzewy. Wygląda to
jak oaza w stepie. Słyszeliśmy o różnych nieciekawych zachowaniach Ałtajców,
dlatego Jola bardzo się denerwowała. Dla świętego spokoju, obeszliśmy pastwisko
z lewej strony. Szliśmy tak prze step około 3 godzin. Odległość czasem
wydaje się o wiele mniejsza niż jest w rzeczywistości. Jasna pręga, coraz
bliżej nas. Okoliczne grzbiety są bardziej wyraziste i widać wreszcie ich
piękno. W nocy spadł śnieg, który na wyższych partiach tworzył białe czapy
na jasno brązowych grzbietach. Z map wynika, że te bardziej w tle mają
wysokość do 3,5 tyś. Idziemy na naszą górę. Gdy doszliśmy do jasnej
pręgi, okazało się, że są to wyżłobione w piaskowcu koryta, a w zasadzie
małe kaniony, wysokie na 3 ? 4 metry. Woda spływająca z wyższych partii
wypłukiwała luźny piaskowiec, tworząc widoczną z daleka jasną pręgę.
Bardzo fajnie szło się pod górę tym kanionem. Im znajdowaliśmy się wyżej,
tym piękniejsze odsłaniały się przed nami widoki. U naszych stóp rozpościerał
się cały Czujski Step. Za plecami niekończące się Kurajskie Grzbiety. Stąd
widać już Mongolię, oddaloną o około 70 km. Nasza Góra cała podziurawiona
norami, jakiegoś gryzonia ? może susły? Wreszcie dotarliśmy do szczytu.
W najwyższym miejscu znajdowała się zbita w trójkąt skrzyneczka. Dlaczego?
Tego do dziś nie wiem. Usiedliśmy tam i rozkoszowaliśmy się widokami przez
okrągłe dwie godziny. Co pewien czas nad naszymi głowami przetaczała się
chmura, zasłaniając słońce. Od razu robiło się chłodniej. Wracając zbieraliśmy
rośliny skalne, które być może uda się nam dowieźć do Polski. Nad nami
bardzo często latały drapieżniki, widocznie zaciekawione naszą obecnością.
Przyjrzeliśmy się kilku Trajkotkom, które zależnie od podłoża, miały różne
kolory i odcienie. Jedna z nich była różowa jak świnka, a druga czarna
w szare kropki. Przy tym są bardzo nieruchliwe a przez to bezbronne.
Po powrocie do kwatery, zrobiliśmy
obiad, na który składał się ryż z pomidorowym sosem z rosyjską tuszonką.
Tuszonka była trochę oszukana, gdyż częściowo zamiast mięsa była bułka
ale było to zjadliwe. Wszyscy nasi współtowarzysze byli już po bani. Spóźniliśmy
się więc jakoś bez niej przeżyjemy. Dowiedzieliśmy się, że Tomek wybrał
się z dziewczynami na step, do innej wioski, w której można podobno pożyczyć
konie. W połowie drogi umęczone dziewczyny zawróciły, a Tomkowi udało się
za 50 rubli trochę pojeździć. Kupił też kumys od pasterzy.
Mieliśmy okazję porozmawiać
trochę z gospodarzami. Bardzo dziwili się po co my tu właściwie przyjechaliśmy.
Nie pomagały żadne tłumaczenia, nie mogli tego pojąć, po co? Opowiadali
też trochę o sobie. Nie rosną żadne drzewa, więc muszą sprowadzać
opał z daleka. Są to dla nich duże wydatki. Zimą temperatura spada
często poniżej ?35 stopni. Chleb sami pieką, gdyż nie stać ich na kupowanie
w sklepie. Wynajmują część domu Rosjanom, którzy trudnią się przemytem
przez granicę. Płacą gospodarzom w naturze, czyli mąką i różnymi towarami.
Poczęstowano nas własnoręcznie pieczonym chlebem, który z miodem smakował
wybornie. Wreszcie ciepły chleb!
Córka gospodyni, wyglądająca
na dobre 35 lat, była tylko o rok starsza od Joli. Bardzo się dziwiła,
dlaczego nie ma jeszcze dzieci i męża. W jej przypadku, to wyszła za mąż
dość młodo i ma już dwoje dzieci. Cała rodzina pochodzi z Kazachstanu.
Wszyscy byli bardzo wysocy. Dziwiło mnie to wcześniej bo Ałtajcy są krępi
i bardziej przy sobie. Teraz jest wszystko jasne. Dla Joli bardzo
bulwersujące było to, że mężczyźni nie pracują w ogóle a kobiety tyrają
od rana do wieczora. Najczęściej faceci od szóstej chleją wódę i tak non-stop.
25 sierpnia
Wstaliśmy o szóstej aby się
nie spóźnić się na autobus do Górno-Ałtajska. W kwaterze byliśmy pierwszymi,
którzy wstali. Niedługo potem pojawił się gospodarz, który zaczął
prawie się modlić do butelki Darkowego piwa. Nic nie mówił, tylko
się na nią patrzył, i tak dobre z pół godziny. Po śniadaniu zwinęliśmy
manatki i poszliśmy na przystanek. Chłopaki umówili się wczoraj z kierowcą,
że spokojnie możemy przyjść pół godziny przed ósmą i będzie na pewno miejsce.
Gdy jednak dochodziliśmy do autobusu to był on cały zapełniony. Była 7.35
a my na lodzie. Autobus jeździ tylko co dwa dni. Staliśmy jak sieroty gdy
autobus powoli odjeżdżał w siną dal... Zatrzymaliśmy się koło placyku,
na którym stał pomnik Lenina i szukaliśmy stopa. W ciągu godziny pytali
się kierowcy gdzie chcemy jechać. Jeden z nich obiecał zabrać nas za dwie
godziny. Jednakże sprzedał nam 4 kg gruszek i tyle. Po jakimś czasie podjechał
do nas młody chłopak z Bobikiem i po krótkiej rozmowie obiecał za chwilę
wrócić i zawieźć nas do Bijska. Nie minęło 15 minut jak jechaliśmy do Bijska.
Wytargowaliśmy się na 350 rubli./os. Przed nami 553 km jazdy Czujskim Traktem.
Zasuwał jak szalony, jak na te warunki. Żegnaliśmy tą krainę z bólem serca.
Bardzo się nam tu podobało. Krajobraz po kilkudziesięciu kilometrach zaczął
zmieniać. Dojeżdżając do Aktaszu, poczułem się jak u siebie. Widać stąd
ośnieżone szczyty, szczególnie Maszej-Nasz i okoliczne szczyty. Widoczny
jest nawet lodowiec. Ciekawe czy krakowiacy zdobyli szczyt? Im dalej
tym jazda stawała się coraz to bardziej uciążliwa. Bobik jest dość niski,
aby coś widzieć to trzeba schylać głowę. Widoki są przepiękne. Ałtajskie
grzbiety wiją się wzdłuż drogi przez kilkaset kilometrów. Za Aktaszem
zatrzymaliśmy się na posiłek. Obsługujące panie to Ałtajki, ubrane w białe
fartuszki. Wszędzie czysto i schludnie. Tuż obok głównego budynku stał
namiot pasterski, jurta, w którym był barek z alkoholami. Można też tu
kupić ksiażki o Ałtaju i kulturze tych ludzi. Na obiad zamówiliśmy z Jolą
gulasz barani z ryżem. Do tego trójkątne naleśniki z baranim mięsem. Smakowało
całkiem nieźle. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kilkadziesiąt kilometrów dalej
poszerzano drogę, przez co staliśmy 45 minut. Dopiero zebrało się kilku
kierowców i poszło opieprzyć tych w koparkach to coś się ruszyło. Jechaliśmy
dalej. Z podróży najbardziej zabawne były krowy. Jedna nawet wlazła na
przystanek i stała tak jakby łapała stopa. Jej widok spowodował u nas salwy
śmiechu. Inne nie były gorsze. Często stały na środku drogi i nic zupełnie
nie robiły sobie z samochodów. Stały, żuły trawę i gapiły się przed siebie.
Wielkie ciężarówki przejeżdżały o włos od nich z dużą prędkością a one
ze stoickim spokojem dalej stały i żuły...żuły. Po kilkuset kilometrach
dociera do drogi rzeka Katuń. Jej wody stają się coraz to szersze i szersze.
Co chwilę dołączają do niej nowe dopływy. Pojawiają się pontony i
katamarany spływające w dół rzeki.
Do Bijska dojeżdżamy około
22-giej. Ksiądz Andrzej już na nas czekał.
Powrót do Polski
26 sierpnia
Rozbiliśmy namioty wczoraj
w ogrodzie, gdyż miał dużo gości. Przyjechały do niego dzieci z Nowosybirska
z domu dziecka prowadzonego przez polskie siostry zakonne. Po
śniadaniu ruszyliśmy na miasto. Skończyły się nam ruble, więc najpierw
do banku. Dowiedzieliśmy się, że niedaleko jest bazar. Mnie najbardziej
interesowały melony. Owoców jest tu bardzo dużo, można kupić co się tylko
chce. Wreszcie znalazłem stoisko melonami. Były też te najlepsze
? zielone ? nazywają je ?miodnoje torpedo?. Na bazarze znajduje się wielka
hala, na której handluje się mięsem, rybami, serem i miodem. Jakie są tu
ryby!!! Wędzone, suszone, pieczone, surowe i w jakich ilościach. Polskie
sklepy to w porównaniu z tym tutaj to nie mają żadnego wyboru! Zdecydowaliśmy
się na kawałek ryby ale była bardzo droga bo 100 rubli za kg! Ser żółty
jest dość drogi bo to wydatek 50-60 rubli/kg. Podeszliśmy do stoiska z
miodem i wszyscy zaczęli nas częstować różnymi odmianami. Zdecydowaliśmy
się na jeden i utargowaliśmy 1,5 l za 90 rubli. Sprzedawano też całe plastry
miodu i świece z prawdziwego wosku. Wzięliśmy też tego trochę.
Wróciliśmy do owoców i kupiłem
miodową torpedę. 17 rubli/kg ? nasz miał 1,7 kg i to była tylko połowa.
Koło gostynicy, w której mieszkaliśmy przedtem, jest bardzo dobry sklep
spożywczy. Mają bardzo duży wybór win. Są gruzińskie, mołdawskie, rosyjskie.
W sklepie turystycznym, naprzeciwko gostynicy, kupiliśmy trochę map. Była
duża mapa Jeziora Teleckiego, którą zaraz kupiłem.
Ksiądz szykował się do wyjazdu
na pielgrzymkę do oddalonej o 600km parafi. Prowadzili ją niemieccy księża.
Około 17-tej ruszyli zieloną Nivą w długą podróż. O 20-tej zrobiliśmy sobie
ognisko, przy którym próbowaliśmy upiec kiełbaski. Sprzedawczyni zapewniała
nas, że będą doskonałe na ognisko. Rzeczywistość byłą bardziej smutna bo
była sucha jak wiór i tak też smakowała. Do ogniska dołączył się
Mikołaj, parafianin księdza. Opowiadał nam trochę o życiu w Rosji i w tym
rejonie. Jego syn właśnie studiuje w Łodzi historię.
27 sierpnia
Pociąg mamy o koło 20
? tej więc dzisiejszy dzień to wielkie lenistwo i nic nie robienie.
Czas wolny spędziliśmy w mieście,
na obserwowaniu ludzi, jak się tu żyje i itp.
Wieczorem z plecakami ruszyliśmy
na przystanek autobusowy. Nie zmieściliśmy się wszyscy do jednego więc
podzieliliśmy się na pół. Za 3 ruble dojechaliśmy na dworzec kolejowy.
Wsiedliśmy do podstawionego wcześniej pociągu do Nowosybirska. Był to wagon
tak zwany Obszczi ? czyli bez przedziałów zamkniętych ale z łóżkami. Wagon
był bardzo czysty, jedynymi brudasami to byliśmy chyba tylko my. Wszyscy
zachowywali się bardzo cicho i spokojnie. Najgłośniejsi to byliśmy chyba
tylko my. Gra w kości i pokera do późnego wieczora zupełnie nas wyczerpała.
28 sierpnia
O 7 ?mej rano miejscowego
czasu dojechaliśmy na miejsce, zgodnie z rozkładem. Nie pasowaliśmy zupełnie
z tymi plecakami do tego wyłożonego marmurami dworca. Zrzuciliśmy plecaki
na jedno miejsce i wymienialiśmy się co 2 ?3 godziny przy ich pilnowaniu.
Z Jolą pochodziliśmy po mieście. Jest bardzo duże. Nie brak tu bogatych
ludzi. Widoczne są duże inwestycje w banki i biurowce. W jednym ze sportowych
sklepów, ceny są w ... dolarach. Nawet na koszulkę nie było nas stać. Kraj
paradoksów! Dotarliśmy również na bazar, gdzie zakupiliśmy rybę wędzoną
i melona ? 4 kg, który był najmniejszy z całej sterty. Kupiliśmy
trochę czuszek do Polski, będą w sam raz do sosów i pizzy. Na dworzec wróciliśmy
metrem, które było zupełnie przyzwoite i wielką przyjemnością się nam jechało.
Czuliśmy się jak murzyni z buszu, nie wiedząc jak jechać. Ale miałem ubaw!
Noc na dworcu była ciężka,
co pół godziny podchodził ktoś z obsługi dworca i pytał co my tu robimy.
Aby jakoś przetrwać do 4 ? mej rano, do odjazdu naszego pociągu, musieliśmy
jakoś się przespać. Nic sobie nie robiąc z zakazów, rozłożyliśmy karrimaty
i na nich spaliśmy. Nie było to widocznie na rękę obsłudze bo co chwilę
sprawdzali nam bilety, czy faktycznie możemy być na terenie dworca. Paranoja!
Przyszła nawet sama szefowa i pertraktowała z nami czy nie moglibyśmy się
gdzieś przenieść.
29 lipca
O 3.30 podstawili nasz pociąg
i gdy tylko znaleźliśmy się w przedziale, poszliśmy spać. W miejscowości
Isil?kul weszła do naszego wagonu Kazachstańska straż graniczna. Ledwo
doszli do naszego przedziału, pociąg ruszył i usłyszeliśmy ?Wania! Uchodim!!!?
Ale mieliśmy z nich ubaw!
Pociąg na dłużej zatrzymał
się w Petropawłowsku, gdzie cały peron aż wrzał od handlujących. Kupiłem
następnego melona, którego mam zamiar dowieźć do Polski. Jola patrzyła
na mnie z dezaprobatą. Wszyscy z nas kupowali też bułki z ziemniakami,
z kapustą oraz manty ? coś w rodzaju pierogów z mięsem. Ale wcinaliśmy!
Wszystko to bardzo tanie bo po 2 ?3 ruble sztuka. Trochę nam było żal tych
ludzi to nawet nie targowaliśmy się. Lepiej im jakoś w ten sposób pomóc
zarobić niż mają żebrać lub kraść. Smutne było to, że handlowały też dzieci,
zmuszane do tego przez rodziców. Była to już bardzo późna pora, więc
dzieci już powinny dawno spać a tu ....po prostu brutalne życie.
Wieczorem przyszła do nas
prowadnica, z pytaniem czy moglibyśmy przenocować starszą kobietę przez
jedną noc. Nikt w wagonie nie chciał jej pomóc, gdyż ona nie mogła wejść,
a raczej jej mąż na łóżka piętrowe. Ostatnią deską ratunku byliśmy my.
Ni zabardzo nam uśmiechało się rozłącznie nas ale zrobiliśmy tak, że kobieta
mogła się u nas przespać a my z Jolą jakoś przeżyjemy jedną noc na jednym.
30 sierpnia
Wstaliśmy trochę połamani,
gdyż co jedno łóżko to nie dwa. W nocy często się budziliśmy, bo coś strasznie
cmokało. Rano okazało się że zamiast śpiącej kobiety był tam jej mąż, który
chyba ma taki zwyczaj, czy też taką przypadłość, że cmoka. Gdy dojechaliśmy
do Ufy, zwolniło się dla nich miejsce i mieliśmy dalej cały przedział dla
siebie. Cały wolny czas spędzaliśmy na grach, gadaniu, jedzeniu i obserwowaniu
zmieniającego się krajobrazu. Bardzo wyczekiwałem dłuższych postoi aby
kupić coś dobrego od handlujących babin. Ciepłe i świeżutkie jedzenie to
jest przysmak podczas tak długiej podróży.
31 sierpnia
Wczesnym rankiem dojechaliśmy
do Saratowa. Mamy tu 8,5 godziny postoju, więc ruszamy na podbój miasta.
Po 45 minutach ulicą Moskiewską, dotarliśmy do Wołgi, która jest bardzo
dużą rzeką. Wzdłuż brzegu prowadzi bulwar, gdzie jest wiele barów i knajpek.
Wypiliśmy kawę, bo tylko na to nas było stać, krucho z finansami pod koniec
wyjazdu. Wracając wstąpiliśmy na bazar, który do pięt nie dorastał tym
z Bijska lub Nowosybirska. Ryby można było dostać tylko suszone. Kupiliśmy
tylko pomidory, do kanapek.
O 13 ? tej byliśmy już w wagonie,
który podłączono do całego, nowego składu. Modliliśmy się tylko o to aby
pociąg ruszył i zaczęła działać klima. Gdy tak się stało, odetchnęliśmy
z dużą ulgą.
1 września
Około 11-tej byliśmy we Wjaźmie,
w której udało się jeszcze kupić pierożki ale już po 5 rubli sztuka.
Omijamy Moskwę od dołu. Zbliżamy się ciągle do Polski, którą coraz częściej
wspominamy podczas naszych rozmów. Gra w kości umila nam płynący czas.
Z 1 ?szego na 2 ?giego września przekraczamy granicę w Brześciu. Nie mamy
żadnych kłopotów. Jak miło usłyszeć ?Dzień dobry Państwu? od polskiego
celnika! Wreszcie Polska! Gdy tylko przyłączono polską lokomotywę,
pociąg ruszył z kopyta. Nie ma to jak polski maszynista!
2 września
Około 4 ?tej rano dojeżdżamy
do Warszawy, skąd udamy się do Gdańska. Chcieliśmy coś zjeść, ale drożyzna
na dworcu zbiła nas z nóg. Nie dość tego, że wszystko drogie to jeszcze
nie można się było tym najeść. Zatęskniłem za tymi babinami w Rosji, dzięki
którym można było się tanio najeść.
Koniec
|