Bardzo lubię chodzić po starych nekropoliach. Jest tam zawsze coś z mistycyzmu, tajemnicy, melancholii.
Łzy rozstania i wdzięczność splotły się z kroplami rosy i dzisiaj kwitną wspomnieniem.
Ciepły płomyk świeć jest jak blask w oczach, który pojawiał się od momentu spotkania – a dziś świeci płomykiem zadumy nad cichą mogiłą.
Polskie cmentarze są zupełnie inne od syberyjskich. Tu na starszych dalej widnieje czerwona gwiazda,
jakby ona była światłem prowadzącym do niezbywszych się marzeń o dostatnim kraju.
Prawie na żadnym grobie nie ma krzyża. Wszędzie pięcioramienna figura pomalowana czerwoną, olejną farbą.
Dopiero jakieś 20 lat temu ludzie zaczęli przełamywać ten kanon i stawiać krzyże.
I dzisiaj one dominują na nowych nekropoliach. Chociaż prawdy powiedziawszy – tylko nieliczni przekraczali próg cerkwi.
Pamiętam swoje zdziwienie podczas odwiedzin Białoruskich wiosek, gdzie mieszkali moi rodzice do 1958 roku.
W jednej z nich ustawiono w centralnej części trzy wielkie krzyże, które były wyjątkowo zadbane i udekorowane.
Kiedy zapytałem się, jaka jest ich historia usłyszałem, że w 1939 roku niektórzy mężczyźni nie wrócili z armii po demobilizacji.
Tuż przed wioską grupa dawnych kompanów rozdzieliła się na dwie części. Jedna poszła dłuższą, jedyną polną drogą, a troje innych wybrało las i znane sobie ścieżki.
Tam zostali zaatakowani przez radzieckich żołnierzy – wracali w polowych mundurach. Inni mówią, że przez partyzantów albo zwykłych bandytów.
Z tego lasu już nigdy nie wyszli. Matki na próżno stawały każdego ranka na rogatkach i wpatrywały się w bezkres z nadzieją, że ujrzą sylwetkę piechurów.
Po jakimś czasie ustawiły trzy wielkie krzyże na pamięć o synach. Bo skoro ich groby są nieznane, to niech żyje pamięć o nich w wiosce. Tak jak żyła w ich sercach.
Na Syberii trudno znaleźć polskie cmentarze. Nawet te stare, które powstały jeszcze za caratu zostały dawno zniszczone.
Bijska katolicka nekropolia była jedną z starszych w guberni. Powstała w II połowie osiemnastego wieku. Po szaleńczej rewolucji została zmieciona wraz z kaplicą.
Dzisiaj nawet najstarsi mieszkańcy nie są pewni jej umiejscowienia, bo wszędzie rośnie las. Podobny los spotkał cmentarz z czasów wojny.
Do Ałtajskiego Kraju trafiło oficjalnie ponad 17 000 Polaków. Żyjący w Bijsku i najbliższych okolicach poprosili o przydzielenie miejsca
do chowania swoich bliskich na obrzeżach miasta. Powstał więc cmentarz, który po ich wyjeździe popadł w zapomnienie. Najpierw go zdemolowano,
potem buldożery wyrównały teren. A w końcu wykorzystano "plac" pod budowę domów – które dziś nazywają mieszkańcy „domami na kościach”.
Ponoć z inicjatywy Michaiła Gorbaczowa przyszedł nakaz przeniesienia ostatków z cmentarza w nowe miejsce.
Miały spocząć w zbiorowej mogile "obywateli Polski umarłych w czasie wojny ojczyźnianej 1941-45".
Dziś już nie jest pewne, czy sąsiedni grób Władysława Jaruzelskiego jest symbolicznym – czy prawdziwym.
Ale w listopadzie palą się tam świece i są kwiaty.
Ile jest jednak bezimiennych mogił na Ałtaju? Ile grobów rozrzuconych wśród stepów i lasów,
gdzie nie ma ani krzyża, ani głazów z napisem. Ani nikogo, kto by wzniósł najprostszą modlitwę o wieczny pokój dla nich.
Przed trzema laty do Bijska przyjechali turyści z Polski. Zawsze jest ich tu dużo,
bo góry kuszą globtroterów do ich zwiedzania a parafia stoi na progu ich tras. Ci jednak szukali coś innego – miejsca pochówku swoich krewnych,
których nigdy w życiu nie widzieli. Lilia i Jan Augustyn znali tylko niektóre miejscowości, gdzie kiedyś żyła i pracowała ich mama oraz krewni.
Polską transkrypcję nazw trzeba było zamienić na realne miejscowości. Z parafii otrzymali terenowy samochód i miejscowego kierowcę,
który też pracował jak "rozwiedczyk". I mimo tego, że już nie istnieje ani dawna wioska, a droga zarosła w leśnej gęstwinie – udało im się dotrzeć na miejsce.
Siergiej Michałowicz pracował w lesie jako traktorzysta i latem przejeżdżał obok "Polskiego Krzyża",
kierując się na sianokosy czy wyrąb lasu. Znał historię tego miejsca. Była tutaj wioska Jużny (po polsku – Południowa).
Sporo w niej było "rozkułaczonych" Ukraińców i Rosjan. W 1941 roku dotarli tu Polacy wysłani z Ukrainy. Specjalnie wybrano to miejsce, bo było szczególne.
Do sąsiedniej wioski trzeba było iść 14 km przez las, a kolejna była 30 km dalej. Nie rzadko na drogę wychodził wilk i ryś,
który samym swoim widokiem zmieniał plany wędrujących. Z drugiej strony ogromny Ob (także do niego było jeszcze 30 km)
nie pozwalał swoimi wodami na żadną ucieczkę. Chyba że zimą, kiedy lód skuwał rzekę.
Dla Polaków przygotowano osobne baraki jakieś dwa kilometry od starej wioski.
Tak, żeby nie było żadnych kontaktów między mieszkańcami. Do dziś w środku tajgi istnieją dwie wielkie polany.
Ale na próżno w nich szukać jakichkolwiek śladów po drewnianych domostwach. Już dawno zarosły a las wdarł się bogactwem drzewostanu.
Polacy najpierw żyli osobno. Starali się wspierać w swoim trudnym losie.
Kiedy z wycieńczenia umierali najsłabsi, przyszło zatroszczyć się o ich pochówek.
Wyprosili o kawałek ziemi na skraju wioski. Tam postawili duży, drewniany krzyż, a obok zaczęli chować swoich bliskich,
których serce zamarło pięć tysięcy kilometrów od rodzinnych domów.
Po amnestii część z nich wyjechała z armią Andersa, inni musieli czekać do 1946 roku.
Wtedy na zawsze opuścili to więzienie, których kratami była tajga, mróz i tęsknota za domem.
W latach sześćdziesiątych zaczęli wyjeżdżać i Rosjanie. W końcu wioska zniknęła a las zaczął zapełniać wolne przestrzenie.
Do takiego właśnie miejsca dotarli trzy lata temu państwo Augustyn.
Gdyby nie krzyż – nie można by dostrzec cmentarza w morzu drzew i krzewów. Zabrali z stamtąd brzozowe gałązki i wszystko udokumentowali fotograficznie.
I penie tak by się wszystko zakończyło, gdyby nie ich rodzina, która postanowiła ocalić od zapomnienia to miejsce.
Wyasygnowano środki na deski dla ogrodzenia, marmurową tablicę i transport.
I na ich prośbę Bijska polonia wraz z proboszczem wyruszyła na początku września do zapomnianej wioski "Jużny".
Trasa była trudna, bo wielkie samochody wywożące drzewo tak rozjeździły drogę,
że kilkakrotnie trzeba było wyciągać niewielką ciężarówkę z błotnych opałów.
W końcu zdenerwowany kierowca zaprotestował: "trzeba było wziąć czołg na taką drogę, a nie mnie…"
Ale finansowa satysfakcja zmieniła bunt i po kilku godzinach błądzenia – dotarliśmy na miejsce.
Od razu cała ekipa zabrała się do pracy – część kopała jamy pod ogrodzenie cmentarza, inni wycinali drzewa i krzewy.
Jeszcze inni szykowali fundament pod wielki głaz z okolicznościową tablicą. Tylko wielki upał i gromady gryzących much spowolniały pracę.
Przyszło w końcu koić pragnienie wodą przeznaczoną do prac cementowych z brudnej, budowlanej beczki. Zapasy pitnej wody dawno się skończyły.
Po późnym obiedzie postanowiono, że póki będzie jeszcze widno – pracę kontynuujemy.
Już w czerwonych promieniach zachodzącego słońca zapalono świece i zgromadzono się wokół krzyża. I wtedy wraz z wiatrem poczułem historię tego miejsca.
Płacz przerażonych ludzi, ich tęsknotę za domem i wiarę. Wiarę, bo stałem wobec krzyża, który ją wyrażał.
I po sześćdziesięciu latach poświęciłem cmentarz łamiącym się głosem, chodząc wśród odsłoniętych z zarośli mogił.
Teraz można było dostrzec ich kształty obrośnięte trawą. Jakieś z 30-40 mogił. Bezimiennych dla nas – ale nie dla Pana Boga, który je zna wszystkie.
Wyjeżdżaliśmy z Jużnego z pełną satysfakcją. Ja, bo jako kapłan oddałem ostatnią posługę tylu oczekującym na to po ponad 60 latch.
A bijska polonia – bo mogła tak oddać cześć swoim rodakom. I tym pokazać, że ich losy nie są dla nich obojętne.
|